10/26/2013

O tym, jak Owca zerwała z procederem


To jeden z tych postów, za które zabieram się od paru ładnych miesięcy. Bo jestem leniwa i brak mi polotu. Ale może to i dobrze, bo przed popełnieniem publicznych zachwytów najlepiej przedmiot zachwytów gruntownie przetestować. A cóż zweryfikuje rzeczywistą użyteczność serwisu lepiej, niż czas?

Konto założyłam w okolicach kwietnia/maja, z niezwykle szlachetnych pobudek - bo brakowało mi zielonego akcentu w stopce bloga. Początkowo korzystałam z niego dość sporadycznie, jeśli w ogóle. Nie zmieniłam przyzwyczajeń z dnia na dzień, nie wyczyściłam dysku, nie sprzedałam cedeków. Ale w pewnym momencie - nie mam pojęcia kiedy - po prostu zaskoczyło. Z ciekawości odpaliłam appkę i ani się obejrzałam, spędziłam parę godzin przedzierając się przez bibliotekę serwisu, co chwila podsuwały mi się kawałki, o których zupełnie zapomniałam, a które pasjami zapętlałam w odtwarzaczu. Mówiąc zwięźle - dupę mi urwało z zachwytu i latałam po całym serwisie jak szalony terrorysta tworząc playlisty, odsłuchując radia i przeglądając nowości.

Początkowo funkcjonowałam na bezpłatnym koncie, ale im częściej wybierałam Spotify zamiast AIMPa, tym bardziej wadziły mi reklamy utykane tu i tam. Choć ciężko w tej kwestii narzekać, bo wysłuchanie reklamy co 15? 20? minut jest bardzo niską ceną za dostęp do obszernej biblioteki muzycznej w bardzo dobrej jakości. Ale pod koniec czerwca skorzystałam z darmowego miesięcznego dema wersji Premium. Reszta zadziała się sama - zero reklam,  świetna jakość, szeroki wybór, muzyka od razu uporządkowana i skatalogowana. I tak, koniec końców zmieniłam przyzwyczajenia i przyświecała mi kolejna szlachetna idea: pielęgnacja wewnętrznego lenia. Bo po co piracić, skoro Spotify za niecałą dyszkę miesięcznie spełnia praktycznie każdą zachciankę muzyczną? No, nie do końca każdą. Ale zasoby muzyki wciąż są uzupełniane, więc jest nadzieja.

I nie do końca rozumiem, dlaczego Spotify nie narobiło u nas większego szumu. Wiem, że dużo się o nim pisało w środowisku około-technologicznym... i tyle. Nie wiem, może u was sprawy mają się nieco lepiej, ale wśród swoich znajomych tylko ja z serwisu korzystam. Nie dziwi mnie, że ludzie, którzy muzyką się średnio jarają nie podchwycili tego rozwiązania, ale nawet osoby, które od muzyki są praktycznie uzależnione wolały zostać przy wiecznie zamulającej i generalnie beznadziejnej wrzucie czy zapychaniu dysków tonami wątpliwej jakości kawałków. Pytam się: na cholerę? Zdecydowanie nie należę do frontu tępiącego piractwo, nie oszukujmy się, kiedy w dorywczej pracy masz sześć dych dniówki opcja "kupię, przesłucham, a nóż widelec mi się spodoba" jest w najlepszym wypadku absurdalna. Ale dycha czy dwie na miesiąc w zamian za dostęp do bogatego katalogu muzyki i niezagraconego dysku? Powiedziałabym, że to dobry interes. Nie będę się bawić w ideologie, bo mnie na to nie stać, ale jeśli przy minimalnym nakładzie finansowym można otrzymać oryginalny produkt z korzyścią dla artysty - czemu by nie?

Jeśli do tej pory nie mieliście okazji - spróbujcie się z serwisem zaprzyjaźnić. Bo naprawdę warto. Ja się w ciągu tych sześciu miesięcy kompletnie uzależniłam i na ten moment nie jestem w stanie wyobrazić sobie funkcjonowania bez Spotify.