Fragment grafiki autorstwa Gaby Camarillo. |
Zupełnie a propos niczego: w zeszłym tygodniu, podczas rozmowy o poprzednim odcinku Paweł zwrócił moją uwagę na jedną kwestię, mianowicie uzupełnianie zapasów benzyny i fakt, że prędzej czy później każdy obszar zostanie kompletnie wyeksploatowany. I skłoniło mnie to do dalszych przemyśleń. Nasi bohaterowie nieustannie skupiają się na stworzeniu bezpiecznego, stabilnego środowiska, w którym mogliby się osiedlić. I jest to główna motywacja wszelkich działań, bo odnalezienie bezpieczeństwa - i być może podąrzając dalej tym tropem jakaś instynktowna potrzeba stworzenia domu - oznacza ni mniej, ni więcej przetrwanie. Pytanie tylko, czy w post-apokaliptycznym świecie osiedlenie się jest realną możliwością? Zdarza nam się gdybać na temat apokalipsy i za każdym razem pada jedno żelazne stwierdzenie - dach nie jest bezpiecznym miejscem, dach to bardzo zły pomysł na kryjówkę, bo prawdopodobnie zostaniemy otoczeni a każda droga ucieczki będzie odcięta. Nawet jeśli będzie porządnie zabezpieczony, to w końcu zabraknie pożywienia, plus, będziemy wystawieni na warunki pogodowe. Ale czy na dłuższą metę każde miejsce nie stanie się takim dachem? Gdziekolwiek byśmy nie osiedli, prędzej czy później zużyjemy wszystkie dostępne zasoby i będziemy zmuszeni do coraz dłuższych wypraw po prowiant, co, jak podkreślił Paweł, jest życzeniem śmierci. Można zakładać hodowle i uprawiać rośliny, ale trzeba wziąć margines na czynniki zewnętrze - z jakimi przyszło nam się zmierzyć w tym sezonie w Walking Dead - a nawet, jeśli to zagrożenie nas ominie (nie ominie. a jeśli to ominie, to następne walnie ze zdwojoną siłą, bądźmy realistami :P) wciąż pozostaje kwestia fantów, których nie można wytworzyć na własną rękę, jak choćby wspomniana benzyna czy lekarstwa. I siłą rzeczy będziemy się musieli przenieść dalej i w nieskończoność wieść koczownicze życie.
I jak rozbici będą mieszkańcy Więzienia, jeśli zajdzie konieczność ruszenia w trasę? W końcu zbudowali tu życie, stworzyli jakąś namiastkę normalności. I to chyba kolejny aspekt całej tej hecy, że ci, którzy przetrwali zmuszeni są do życia na walizkach. Szukają czegoś, czego nigdy nie znajdą.
Przy czym w kontekście Walking Dead są to przemyślenia daleko wybiegające w przyszłość, apokalipsa trwa w tym uniwersum od dwóch? trzech lat? Tak mi się wydaje, jeśli się mylę, poprawcie mnie. Ale kwestia ciekawa i warta zastanowienia. Ale do rzeczy.
!SPOILERY!
OMG :O Mówcie mi blondynka, ale zupełnie nie spodziewałam się, że szaloną podpalaczką okaże się Carol. Gotowa byłam podejrzewać Sashę, ale damn, Carol? Ok, szok nieco zamortyzowało jej wcześniejsze załamanie po prośbie Tyreesa, ale wciąż, nie spodziewałam się, że cała sprawa rozwiąże się ot tak, w dwóch zdaniach. Pewnie, ciąg dalszy nastąpi... ale tak, jestem w szoku. O ironio, Tyreese zdążył dołożyć swoją cegiełkę do całej afery. Już po raz drugi w tym sezonie Carol składa obietnicę, "bo jej zależy". Jasne, że jej zależy, wszystkim bohaterom na tym etapie zależy, ale nie wydaje się wam, że to właśnie Carol dźwiga największy ciężar emocjonalny z całej ekipy dowodzącej? Daryl może być sobie bożkiem dziczyzny, ale jakoś mi się nie widzi, by inni obarczali swoimi problemami jego czy choćby Sashę. Choć obarczali jest tu złym słowem, mam na myśli to, że pod koniec dnia, to na Carol spoczywa obowiązek podjęcia decyzji, które mogą zaważyć na życiu społeczności. I nie waha się przed ich podjęciem, choćby musiała to robić za plecami pozostałych, ale coraz wyraźniej widać, jak ogromnym ciężarem jest dla niej bycie tą jedną osobą, na której wszyscy polegają, ile musiała poświęcić. Bo zabicie Karen i Davida było z jej strony poświęceniem, musiała wierzyć, że to zło konieczne. Jak się okazuje, podjęła złą decyzję, ale IMO na dłuższą metę nie ma to znaczenia, przynajmniej jeśli idzie o Karen i Davida (nadal nie wiem, kto zacz David, ale nic nie szkodzi, sami bohaterowie też go średnio kojarzyli :P). Kiedy Sasha wchodzi do bloku służącego za izolatkę z jednej z cel atakuje ją zombiak. Biorąc pod uwagę, że pewnie zachorował później, niż tamta dwójka - byli pierwszymi odizolowanymi - tamci i tak byliby już pewnie martwi. A sumienie Carol to już oddzielna sprawa.
Skoro już jesteśmy przy rozwoju postaci - to ma być ta ewolucja Beth? Jak dla mnie to raczej krok do przodu, dwa kroki w tył. Bierność to żaden postęp, nawet jeśli w międzyczasie zajmuje się swoimi obowiązkami. Nie ma w niej żadnej motywacji do życia, funkcjonuje i oddycha, bo ktoś jej kazał, ale nie wydaje mi się, by na czymś jej jeszcze zależało. I z jednej strony jest wiecznie o krok od załamania, z drugiej zupełnie bezmyślnie sieje te swoje wypaczone filozofie. I jak bardzo widać przepaść ziejąca między nią a Maggie, która chce przetrwać, chce działać i przede wszystkim, chce żyć.
Szkoda mi Hershela - w ogóle jego propozycja, by ruszyć po lekarstwa razem z Darylem wydała mi się taka dziwna. Przecież jest świadomy tego, że nie miałby szans podczas takiego wypadu. I jakkolwiek poczucie bezsilności jest zupełnie zrozumiałe, a chwytanie się każdej możliwości ma sens, to już wykonanie planu i porywanie się na samotne piesze wycieczki było po prostu głupie (BTW - zwróciliście uwagę, na szwędacza uwięzionego w zasiekach? Czyżby? Wiem, małe szanse, ale byłoby fajnie). I nie było to jedyne nieprzemyślane działanie w tym odcinku, momentami odnosiłam wrażenie, jakby wszyscy dostali małpiego rozumu. Choćby malutki wypad Carol. Serio? Rozumiem, że to teraz kobieta czynu i w ogóle, ale nie jestem pewna, czy tak durne wystawianie się na pożarcie trupom jakkolwiek posłużyłoby społeczności. To, że wciąż używa jakiejś tam maczety czy noża też jest cokolwiek dziwny. Biorąc pod uwagę, że nadal nie wiadomo skąd wzięła się zaraza i jak się przenosi, rozbryzgiwanie krwi parę centymetrów od własnej twarzy nie wydaje się ruchem cokolwiek durnym. Z drugiej strony ciężko, żeby non stop używali broni palnej, nawet jeśli dysponują podejrzanie sporym zapasem amunicji. No i Glenn dość długo ukrywający infekcję - bardzo nierozsądnie.
Swoją drogą, mówiłam, że ważne rzeczy nas przez te sześć miesięcy ominą. I tak oto straciliśmy pogoń za Gubernatorem Badass Team. Podobają mi się te z jednej strony zażyłe, z drugiej wciąż ostrożne relacje, które buduje Daryl. I cała ewolucja tej postaci, z odcinka na odcinek obserwujemy, jak na przestrzeni ostatniego pół roku kształtowała się jego pozycja w grupie i jak do niej dojrzewał. Bo Daryl dojrzał - i to jest chyba najlepsze określenie. Stopniowo stawał się coraz bardziej świadomy dynamiki panującej w grupie, adaptował się do nowych warunków, w końcu znalazł swoje miejsce, do którego dążył tak naprawdę gdzieś od połowy drugiego sezonu.
A Carl i Hershel w lesie (Carl, co za mały konfident) to chyba jedna z najlepszych scen tego odcinka. Mówię o zagłodzonym, wyniszczonym zombiaku leżącym pod drzewem. Właśnie takie drobiazgi wyróżniają TWD na tle innych około-zombiakowych produkcji, bo co jakiś czas przypominają, że żywe trupy są nie tylko zagrożeniem, głównym antagonistą. Są jednocześnie ofiarami.
PS A żeby nie kończyć w tak przygnębiającym tonie - widzieliście? ^^