Ok, moje pierwsze poważne podejście evah do komiksów oficjalnie zakończone sukcesem. Co prawda po pierwszym odcinku Wolf Among Us spodziewałam się czegoś zupełnie innego, raczej mocnego urban fantasy ze smaczkiem noir niźli sytuacji odwrotnej, ale zaskoczenie jak najbardziej pozytywne. Tym bardziej, że znalazłam się w lekkim impasie i zastanawiałam się, czy lepiej zaspoierować grę komiksem, czy komiks grą ;) Ale że do finału serii od Telltale jeszcze daleko, a cierpliwość nie jest moją mocną stroną, zaryzykowałam. Warto było.
No właśnie, bo Fables zupełnie rozminęło się z moimi oczekiwaniami. Byłam przekonana, że Wolf podobnie jak Walking Dead wiernie oddaje klimat oryginału. Tymczasem mimo całego baśniowego settingu zagadka kryminalna wysuwa się na pierwszy plan. I jednak troszkę się zawiodłam, bo na dłuższą metę ta fantastyczna warstwa gdzieś mi umyka. Póki co w jednej kwestii skłaniam się raczej w stronę Telltale, to znaczy odnoszę wrażenie, że zgrabniej splatają te dwie konwencje, udaje się je jakoś zrównoważyć. Choć może za wcześnie na snucie teorii, bo w obu przypadkach jestem dopiero na pierwszym zakręcie.
I nie spodziewałam się, że da mi to tyle radochy, bo z komiksami zawsze miałam nie po drodze i choć co jakiś czas wpadałam na tytuł must-read dopadały mnie absurdalne wątpliwości, czy komiksy w ogóle potrafię czytać, czy potrafię się wkręcić w historię obrazkową. I wiecznie odwlekałam na później. I kiedy już spróbowałam i okazało się, że tak, komiks czyta mi się genialnie i trudno mi się oderwać, wow, wpadłam w kulturalną ekstazę. Więc jeśli czekacie na merytoryczne treści, możecie dać sobie spokój, to tylko Owca biegająca w kółko, bo ojacię, w końcu przeczytałam komiks i był taki cudny :3
Cały ten koncept jest mega ciekawy, uwielbiam przetwarzanie baśniowych motywów, przenoszenie symboli dzieciństwa, niewinności, czystości do realiów wielkiego miasta, otoczenia lepkiego od brudu, fermentu. Przy czym tę całą niewinność i czystość bierzemy sobie oczywiście w ogromny cudzysłów. Nałożenie na to warstwy realności - nieoficjalny rząd, machlojki finansowe, problemy małżeńskie - nadaje Fables niepowtarzalnego klimatu. I powtórzę raz jeszcze, jestem oczarowana tym obdartym z disneyowskiej magii światem. Dla niewtajemniczonych - przy radosnym założeniu, że tacy dobrnęli do czwartego akapitu - śpieszę z wyjaśnieniem. Oto poznajemy baśniową społeczność, która zmuszona została do opuszczenia swojej Krainy przez tajemniczego Adwersarza niewiadomej proweniencji. Garstka przetrwałych ulokowała się w Nwoym Jorku zacieśniając więzi, utworzony został nieoficjalny rząd, powstało Fabletown, zaś całym majdanem zarządza - choć nieoficjalnie - nie kto inny, jak Śnieżka. Naszym głównym protagonistą jest natomiast Bigby Wolf. Ten, co się przebierał za babcię. I wiecie co? Marnował się w tych damskich ciuszkach i drugoplanowych rolach, bo protagonistą jest cudnym.
W lekkiej i przyjemnej formie serwuje się czytelnikowi opowieść o wojnie, fermencie społecznym i politycznych przepychankach. Ład i błogi spokój zostaje zaburzony przez ekspansywną politykę Adwersarza, ale w swej chciwości i egoizmie nie jest odosobniony, wszak postawę tę dzieli właściwie ze wszystkimi białymi charakterami, które w swej ignorancji nie widziały, co się dzieje za płotem. I koniec końców rozpad Krainy to tak samo sprawka Adwersarza jak i naszych bohaterów uskuteczniających skrajną prywatę. Czy wnioski zostały wyciągnięte? Cóż. Ale mrzonki o odzyskaniu dawnej świetności są wiecznie żywe.
Fables ma wszystko: wspaniale skonstruowane uniwersum, świetną historię, żywych bohaterów. Jestem autentycznie zachwycona i polecam z całego serca.