11/30/2013

Found footage horror, Y U No Learning?, czyli rzecz o Skinwalker Ranch


Dobry film. Spodziewałam się, że w zupełnie innym tonie rozpocznę tę notkę, bo wszelkie dokumentalizowane horrory, "oparte na faktach", found footage, cokolwiek, to częściej niż rzadziej niewypały i wśród trzech pierdylionów z ręki kręconych gniotów ciężko znaleźć solidną produkcję. Ale mimo wszystkich potknięć i niedociągnięć Skinwalker Ranch można spokojnie polecać.

Punktem wyjściowym historii jest zaginięcie dziesięcioletniego chłopca, potem wszystko leci po staremu. Ludzie nie wierzą, ojciec jest zdesperowany, banda naukowców-fascynatów przybywa na ratunek, niepożądane towarzystwo prowadzi do eskalacji zjawiska, a na koniec są fajerwerki. Ładnie nakreślone kreacje, zgrabne "gramy, że nie gramy". Połączenie kosmitów z folklorem do pewnego stopnia się tu sprawdza. I nawet parę fajnych, pocztówkowych kadrów dostajemy. Bla bla bla, mniejsza o fabułę, przejdźmy do zrzędzenia.


Blair Witch Project można kupować lub nie, ale trzeba przyznać, że ta niezależna produkcja wyznaczyła dla gatunku pewien standard, zarówno od strony artystycznej jak i marketingowej. Schemat jest bardzo prosty. Historia musi być wiarygodna. Wykonanie realistyczne. A promocja udaje, że nie jest promocją. Wiedźma z Blair - postać sfabrykowana na potrzeby projektu filmowego - weszła już do kanonu amerykańskich straszaków i do spółki z Diabłem z Jersey nawiedza lasy wschodniego wybrzeża. Nic zresztą dziwnego, bo przed premierą filmu miasteczka studenckie zostały zarzucone ulotkami "ktokolwiek widział, ktokolwiek wie" przedstawiającymi naszych dzielnych filmowców, a na oficjalnej stronie po dziś dzień możemy obejrzeć sobie zdjęcia porzuconego samochodu i dowodów rzeczowych, czy przeczytać o przebiegu śledztwa.

Sama realizacja filmu straszy surowością, a fabuła kompletnym brakiem akcji. Nie dostajemy absolutnie żadnego straszaka. Jedynymi rekwizytami użytymi do zasygnalizowania obecności naszej antagonistki są kamienie, patyki i zęby pożyczone z pobliskiej kliniki stomatologicznej. Ta skrajna oszczędność w kreacji świata nie jest tu, jak mówią co złośliwsi, wynikiem skromnego budżetu, Myrick i Sanchez wiedzieli, co robią i udało im się zachować możliwie najwięcej realizmu.

I choć przepis na udany dokumentalizowany horror wydaje się prosty, to współcześni twórcy gatunku przy każdym podejściu radośnie go knocą. Spójrzmy na Skinwalker Ranch, które już na ten moment obrośnięte jest mitami, grunt gotowy, wystarczy przyjechać i kręcić. I początkowo wszystko gra i buczy, dostajemy garść wywiadów z mieszkańcami miasteczka, ekipą, poznajemy otoczenie, obserwujemy dziwne zjawiska, momentami - jeśli jesteśmy w odpowiednim nastroju - można odczuć autentyczny niepokój (ot, scena z nieoznakowanym samochodem). I w pewnym momencie twórcy pękają. Jakby nagle nawiedziła ich myśl "czy nie daliśmy aby za mało straszaków"? I miast konsekwentnie wkręcać widza w ten pseudo-realny obraz ŁUP! przez potylicę ogranymi motywami i kiepskimi efektami specjalnymi. I o ile pierwsze pół godziny sprzyja odwieszeniu niewiary, o tyle kolejne minuty, scena po scenie burzą tę wcale niegłupio sklejoną wizję.

Kolejnym strzałem w stopę jest pokazanie głównego antagonisty w pełnej krasie, bo siłą Blair Witch choćby była ta nieznana groza czająca się gdzieś w ciemności, obserwująca każde posunięcie bohaterów, ale nie wykonująca żadnego ruchu, jakby czekała na... no właśnie, na co? Takie to do bólu lovecraftowskie i jakże skuteczne. Budowanie klimatu i wiarygodności spoczęłoby wtedy na barkach obsady, ale jak wspomniałam, ta była fajna i naturalna, myślę, że daliby radę.

Wciąż będę obstawała przy tym, że Skinwalker jest zaskakująco solidnie zrealizowany i na tle innych produkcji wypada pozytywnie, widać, że to nie fuszerka i ktoś tu włożył sporo pracy. ALE. Pozostaje to jedno, ogromne "ale".