11/20/2013

To the Moon

Fragment grafiki autorstwa Alisy Christopher.

Absolutnie cudowne, wzruszające, chwytające za serce, piękne, intrygujące - To the Moon w skrócie telegraficznym. Być może opróżnienie magazynku w pierwszym zdaniu nie jest najrozsądniejszym posunięciem, być może ten magazynek opróżniałam z lufą skierowaną na własną stopę, ale robiłam to z uśmiechem i premedytacją, bo z notką noszę się od niedzieli, od niedzieli czekam, aż pojawi się Wen i ubierze owcze wrażenia w słowa, które Wam historię sprzedadzą już na wejściu, ale nie oszukujmy się, Wen się wypiął dawno temu, a napisać muszę, bo wybuchnę. Zatem cytując klasyka, hey-ho, let's go.

Zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałoby wasze życie, gdybyście tamtego dnia zostali w domu? Czy podjęcie tamtej decyzji przypieczętowało wasz los? Czy dokonanie tamtego wyboru uczyniłoby was szczęśliwszymi? Dostajecie jedną niepowtarzalną szansę, by się o tym przekonać, by zmienić bieg zdarzeń, przeżyć swoje życie raz jeszcze, naprawić błędy, spełnić to jedno, wyjątkowe marzenie. Wyłącznie we własnej głowie. Ale umrzecie z uśmiechem na ustach. Rozwój technologii daje naukowcom możliwość dotarcia do waszych najwcześniejszych wspomnień, dokonania odpowiedniej modyfikacji, skonstruowania alternatywnego życiorysu, który doprowadzi do realizacji największego snu. Johnny śnił o locie na Księżyc. Choć nie wiedział, dlaczego. By wypełnić ostatnie życzenie umierającego pacjenta, Eva i Neil udają się w podróż przez jego życie - ich celem jest dotarcie do jak najwcześniejszego wspomnienia oraz wytworzenie odpowiednich bodźców, które skłonią naszego bohatera do obrania odpowiedniej ścieżki. Po drodze napotkają oczywiście wiele przeszkód, staną się świadkami scen zarówno pięknych, jak i niepokojących, przyjdzie im się zmierzyć z historią pełną luk i niedopowiedzeń, a od rozwiązania tajemnicy zależeć będzie powodzenie całej misji. 

Jednym z najbardziej intrygujących elementów historii są dziesiątki papierowych królików, które znajdujemy na różnych jej etapach.

Żeby nie przesłodzić, początki były wyboiste. Połączenie dramatycznej historii z głupkowatym humorem i bucenadą prezentowaną przez dwójkę protagonistów było cokolwiek nieprzekonujące. Eva i Neil zdecydowanie nie są bohaterami, w których zakochujemy się od pierwszego wejrzenia, ba, pierwsze spotkanie wywołuje raczej niechęć do parki gruboskórnych, zblazowanych naukowców dbających jeno o odfajkowanie kolejnego zlecenia, których w obliczu śmierci stać na dowcipkowanie i dziecinne sprzeczki. I dość długo ten wizerunek podtrzymują, choć oczywiście z czasem się do nich przywiązujemy i doceniamy comic relief, które ze sobą niosą. Gdyby nie te przekomarzanki i suchary uskuteczniane przez Neila 3/4 rozgrywki spędziłabym we łzach. Tak szlochałam tylko przez połowę ;) Dodam tylko, że charakter i backstory tych dwóch pikseli skonstruowane są lepiej, niż niejedna postać, która na rozwój dostała pół sezonu i na tym tę kwestię zakończę, żeby niczego nie zaspoilerować, bo obserwowanie tej dwójki to jedna z głównych atrakcji To the Moon.

Wyjściowo siłą napędową akcji jest wspomniana zagadka, losy małżeństwa Johnny'ego i tajemnicza River. Im bardziej zagłębiamy się w tę odnogę historii, tym więcej intrygujących niedomówień, tym większy niepokój narasta w graczu - nie bez znaczenia jest tu wspaniale skomponowana ścieżka dźwiękowa, która w zasadzie samodzielnie tworzy nastrój całej rozgrywki. Prawdopodobnie w innych okolicznościach byłabym pierwszą osobą, która po zetknięciu ze smutną historią okraszoną muzyką fortepianową, wyplułaby z siebie określenia "ckliwa i tania". Ale ten jakże ograny chwyt sprawdza się idealnie. Zresztą kompozycje są piękne w swej prostocie, chwytają za serce i na długo zostają w pamięci.


Sama rozgrywka opiera się w ogromnej części na obserwowaniu kolejnych epizodów z życia Johnny'ego, historię poznajemy poprzez krótkie dialogi i interakcje z pozostałymi bohaterami. Nasza rola ogranicza się wyłącznie do odnalezienia pięciu istotnych dla danego zajścia elementów, następnie połączenia ich w całość przy pomocy memento - przedmiotu o szczególnej wartości sentymentalnej dla Johnny'ego. Skompletowanie wszystkich fantów pozwala nam na kolejny przeskok w tył, poznajemy kolejne szczegóły, a dodatkowym smaczkiem jest tu efekt sepii czy prószenie nakładane na co bardziej zatarte wspomnienia.

Nie obyło się niestety bez irytacji, bo oczywiście mądra Owca przypadkowo usunęła półtoragodzinny save i powtórzenie sporej partii fabuły w tak krótkim czasie okazało się makabrycznie monotonne i męczące, bo też polegało głównie na głaskaniu spacji. Ale hej, mogę mieć pretensję wyłącznie do samej siebie, niech żyje pierdołowatość.


Nie ma co się nad tematem rozwodzić, To the Moon to tytuł, którego nie można przepuścić. Nawet, jeśli nie przepadacie za graniem, powinniście przynajmniej spróbować, nie dajcie się zniechęcić formie, bo po prostu nie warto. Rozgrywka zajmuje w teorii cztery godziny, ja zmieściłam się w nieco ponad trzech, wystarczy zatem poświęcić jeden wolny wieczór. Szczerze polecam, bo to jedna z najpiękniejszych historii, z którymi zetknęłam się w ciągu ostatnich lat, skłania do refleksji i nie pozwala o sobie zapomnieć.