Rysunek autorstwa Łukasza Tyrały. |
Ostatnio Owca tkwi w takim specyficznym stanie ogólnego zgnuśnienia. Patrząc na ilość notek z ostatnich miesięcy można odnieść zupełnie inne wrażenie, ale po szczerości nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam naprawdę dobry flow, kiedy odpaliłam internety i przez x czasu stukałam w klawiaturę. Przygnębiające to, kiedy hobby topornieje. I co jakiś czas Owca podejmuje desperackie próby zwabienia Wena - takie jak ta - i kończy się na namiętnym wgapianiu w parapet. Bo jakiś czas temu przeniosłam stanowisko dowodzenia pod parapet. Jak tak teraz o tym myślę... huh, może zakłóciłam yin i yang. Może nie powinnam malować wszystkich ścian na ciemny róż. Może powinnam kupić więcej roślinek doniczkowych. A może właśnie tu leży pies pogrzebany, że mam zdolność koncentracji pięciolatka i już w pierwszym akapicie zaczynam offtop o roślinkach doniczkowych. Ale wiecie co? Niech będzie. Podobno nic tak nie działa na blokadę pisarską jak pisanie. Nawet o roślinkach doniczkowych.
Próbowałam ostatnio wyklepać coś mądrego i niehermetycznego. Bo ostatnio blog zrobił się nieco hermetyczny, nie uważacie? Od października jadę głównie na Walking Dead. Ostatnio zaczęłam pisywać o Fables, a że lubię sobie pogadać o każdej części z osobna szykuje się kolejna partia wpisów - z braku lepszego określenia - mocno niepopularnych. I serio, weźmy tę popularność w ogromny nawias, bo nigdy nie piszę z zamiarem podbicia internetów, nośność tematu to ostatnie, o czym myślę, piszę, bo piszę, bo myśli wystukane na klawiaturze łatwiej mi pozbierać do kupy i nieraz mi się zdarza opinię wyrabiać dopiero w trakcie sklejania tekstu. Jestem wierna swojemu podtytułowi. Jasne, miło co jakiś czas wywołać dyskusję w szerszym gronie i dostać jakiś feedback. Ale pisanie jeno dla feedbacku mnie nie kręci. Jednocześnie przy całej tej polityce "moja piaskownica, moje grabki" lubię witać ludzi z otwartymi ramionami. To ta słynna polska gościnność. Lubię, kiedy przypadkowy czytelnik czuje się swojsko. A zamykanie się w jednym tagu tę swojskość chyba zabija. Przy czym blogowanie o kulturze z definicji jest nieco hermetyczne, wiadomo, zawsze będziemy się dobierać w malutkie kółeczka wzajemnej adoracji skupione mniej więcej wokół tego samego zakresu tematycznego. Znaczy, jasne, zawsze można się ograniczyć do trzepania mocno ogólnych pseudo-lotnych uwag (bo trzeba szanować czas czytelnika, panie dzieju! - Chryste, serio, jeśli uważasz, że trzy tysiące słów o x to marnowanie czasu czytelnika, to guess what? znajdź ciekawszy temat, bo czas zmarnujesz tak czy siak). Ale gdzieś to się kłóci z moją prywatną wizją blogowania.
Przerwa na trzecią kawę. Ręce mi się trzęsą.
Swoją drogą, fascynujące, jak w ostatnim czasie - choć kiedy dokładnie, nie mam pojęcia - blogowanie dla blogowania straciło rację bytu. Co chwila natykam się na ludzi wygłaszających swoje opinie niczym prawdy objawione, że bloguje się dla feedbacku. Dla internetowego fejmu. Dla poklasku. Dla wywołania reakcji. A kto twierdzi inaczej, ten krętacz bez jaj. Bla bla bla. Coś w tym jest, na pewno wszystkie te sprawy jakoś na nas wpływają. Ale czy same w sobie są motorem napędowym? Nope. Mogą być, czemu by nie. Tyle, że mogę wymienić ot tak paręnaście blogów, na których tematy dobierane są według jednego, niezawodnego klucza - co aktualnie kręci autora. I nie znajdziecie tam pędu za nośnymi tytułami ani walki o lajki. Dość powszechne zakładanie fanpejdżów nawet dla najmniejszych stronek zdaje się być ulubionym argumentem mentalnych kominków. Dość chybionym. Nie wydaje mi się, by zakładanie strony na FB było jakoś szczególnie związane z pogonią za sławą. Nie bardziej, niż pokazywanie obserwujących przez Bloggera. Come on, zmieniła się metoda, cel ten sam, ułatwienie życia czytelnikom jest tu chyba priorytetem. Bloggerowy system odszedł do lamusa, bo nie jest już potrzebny. Rozpowszechnienie Disqusa było ostatnim gwoździem do trumny, zaraz obok nachalnej polityki Google+. Widzę to po samej sobie, coraz rzadziej trafiam do kogoś przez listę czytelniczą czy blogrolkę, funkcjonuję praktycznie jeno na Twitterze i nic więcej do szczęścia nie potrzebuję.
I o rany, kiedy ta notka zamieniła się w kolejny rant o blogosferze? A zaczęło się tak niewinnie. Naprawdę nie chciałam podążać tą ścieżką, przysięgam, nie chcę być jedną z tych osób, które krążą nad otoczeniem niczym gołąb gotowy do spuszczenia ładunku, które każde zdanie kończą niewypowiedzianym "...pff, nie to co ja." To to słynne polskie malkontenctwo.
Żeby przywrócić równowagę we wszechświecie ponarzekam na samą siebie. Zawsze narobię sobie zbędnej roboty. Jakiś czas temu, w jakimś rewolucyjnym porywie serca wróciłam do dwóch kolumn na blogu. Bo szablony z dwoma kolumnami wydają mi się jakieś takie bardziej przytulne i mniej surowe. I wciąż stoję za tą opinią, problem w tym, że po tych kilku miesiącach funkcjonowania w jednej kolumnie po ściśnięciu przestrzeni na posty zrobiło mi się ciasno. Co oznacza, że dwa tygodnie temu podmieniłam ponad 150 ilustracji na mniejszy format - bo mam lekką nerwicę natręctw i gdybym miała taki formatowy bajzel nie mogłabym zmrużyć oka w nocy - a od wczoraj podmieniam je z powrotem na 840 pikseli. Klepię się po plecach gratulując sobie konsekwentności. Brawo Owcu, ciasteczko za próbę. Nic to. Przy okazji tych podmianek przeczytałam parę starszych notek. Szkitki mi opadły i miałam ochotę wszystko, co opublikowane przed 2012 wyrzucić. Zaniechałam. Zbyt dużo sentymentu, a Owca jest zwierzęciem bardzo sentymentalnym. Zresztą piszę ten akapit ze świadomością, że wrócę do niego za dwa lata i zareaguję tak samo. To naturalne. Dobre. W końcu wciąż się rozwijamy, wyrabia się warsztat. Zmieniają się językowe przyzwyczajenia, powiedzonka, które w liceum wydawały się fajne zalatują teraz stęchlizną.
I coś w tym jest, że taka pisanina to najlepsze lekarstwo na gnuśność. Ach, Wenie, chodź ku mnie :3