12/26/2014

To naprawdę nie jest notka o Sebastianie Stanie. The Apparition.



Słowem wstępu: bo kompletnie nic nie napisałam od ładnych paru miesięcy i czas się zmobilizować. I wiecie, na wiele rzeczy mogę nie mieć czasu i energii - na zrobienie porządnego researchu do porządnej notki choćby - ale jeszcze się tak nie zdarzyło, żeby brakło mi czasu czy energii na zrzędzenie i patrzenie na ładnych aktorów. Toteż sami rozumiecie, że The Apparition było tytułem idealnym na tę okazję.

Wpis zawiera spoilery. Dużo spoilerów. Ale nie przejmujcie się tym, żaden spoiler nie jest w stanie napsuć więcej, niż napsuli scenarzyści.

Sebastian Stan ładnie patrzy w dół | źródło: klik

Właściwie pierwsza scena mogłaby służyć za podsumowanie całego filmu, bo bez owijania w bawełnę pokazuje nam, że tak, to będzie jedna z tych produkcji. Tych, na które pomysł skończył się na etapie "ej, chodźcie nakręcimy horror o duchu", w związku z tym czeka nas półtorej godziny akcji pozbawionej ładu i składu, poprzetykanej zajeżdżonymi motywami wykorzystanymi w sposób tak totalnie głupi i bezmyślny, że prowadzi prosto do migreny, ale za to grają fajni aktorzy, więc hej, zostań widzu, popatrzysz sobie na Sebastiana Stana i Toma Feltona :>

I tak oto rozpoczynamy historię: grupka studentów postanawia przeprowadzić eksperyment mający dowieść istnienia świata nadprzyrodzonego, bo coś tam, coś tam, w imię nauki i oświecenia, znacie ten typ. Mając do dyspozycji profesjonalny sprzęt do wywoływania duchów (...na tyle profesjonalny, na ile sprzęt do wywoływania duchów może być), postanawiają udokumentować tę wiekopomną chwilę przy pomocy... eee, analogowej kamery? Pewnie, czemu by nie, w końcu nic tak nie kreuje nastroju, jak ziarnisty obraz i przeplot, c'nie. A wiadomo, że w badaniach naukowych bez odpowiedniego nastroju ani rusz. Widzicie już, co miałam na myśli, mówiąc o tych produkcjach? Bo nie, to nie jest jednorazowa wpadka, ta głupotka zapoczątkowała trend, który utrzyma się przez całą resztę seansu. Ba, dostajemy w zasadzie zbitkę mniejszych i większych głupotek.

Sebastian Stan ładnie parzy w bok | źródło: klik

Więc dostajemy ten rząd klisz, które mają się nijak do niczego i składają w bardzo chaotyczny obrazek. Ot, Wielki Plot Twist #1 to ujawnienie, że nie dom jest nawiedzony, a nasz main hero. Ale skoro nawiedzony jest main hero, nie dom, dlaczego wszystkie niepokojące zajścia mają miejsce dopiero w nowym domu? I skoro fatum wisi nad Benem i nie ma kompletnie żadnego wpływu na dalsze otoczenie, o co bangla z incydentem z dziewczynką z sąsiedztwa, która zachowuje się zupełnie normalnie, tylko po to, by przez ułamek sekundy wcielić się w Your Generic Creepy Kid na rzecz jednej spalonej jump scenki? I o co chodziło z tym psem, który jak to psy w horrorach wyczuł obecność Zua, powarczał i poszczekał, ale miast iść za instynktem i dać nogę z miejsca zbrodni wolał położyć się w epicentrum zdarzeń i umrzeć? I dlaczego, do jasnej cholery, epicentrum Zua była pralnia, która znów, nijak się miała do niczego? Bo zjawa strasznie sobie to miejsce upodobała jak na taką, co to nawiedza ludzi, nie miejsca. Znaczy, nie oceniam, mój pies też z jakiegoś powodu lubi siedzieć w pralni. Ale wiecie, w tym kontekście to dość chybiony pomysł. Chybionym pomysłem było też dorzucenie do tego bałaganu motywu "duch mi narozrabiał w szafie" - jasne, dziwne to i niepokojące, kiedy coś się dzieje z przedmiotami nieożywionymi. Nie tylko dlatego, że hej, z nieożywionymi przedmiotami z reguły nic się nie powinno dziać, ale też dlatego, że siłą rzeczy malują nam w wyobraźni niezbyt przyjemne obrazki. Porysowane powierzchnie to czyjaś niewidzialna dłoń wściekle wydrapująca szponami ostrzeżenia i groźby na ścianach i podłogach. Przedmioty zmieniające położenie to obecność, która daje nam znać, że czai się w pobliżu, obserwuje, widzi nas, ma nad nami przewagę, bo my nie widzimy jej. I nie przekonamy się, w jaki sposób tę przewagę wykorzysta, do momentu, w którym będzie już za późno. Noże i żyrandole szybujące w naszą stronę to dość wymowny gest ze strony nieproszonego lokatora. Ale ubrania powiązane w pęczki? Serio? Jaką przerażającą wizję ma to w widzu wywołać? Upiora, który siedzi w szafie i ćwiczy węzły żeglarskie wydając przy tym złowieszcze e-he-he-he, EEE-HE-HE-HE! Rany, jak ja się na tej scenie ubawiłam.

Och, ale nic nie było bardziej śmiechowe od procesów decyzyjnych naszych protagonistów. Ot, Ben, który doskonale świadom istnienia świata nadnaturalnego postanawia robić rekonesans w wyraźnie nawiedzonym domu, uzbrojony w metalowy kij bejsbolowy. Żelazo, durniu, żelazo! I hej, ja rozumiem, horrory lubią swoich bohaterów przeczesujących teren z bejsbolem pod ręką. Ale wiecie, to dotyczy raczej tych, którzy są niewtajemniczonymi przypadkowymi przechodniami i dysponują tym wątpliwym komfortem łudzenia się, że to jednak włamywacz, nie duch. Przy facecie trzymającym sprzęt do łapania duchów w garażu raczej to nie przejdzie. Ale co bije na głowę całą resztę, to decyzja o zaangażowaniu do pomocy starego kumpla od seansów spirytystycznych, Patricka. No wiecie, tego gościa, który przeprowadził ten opłakany w skutkach eksperyment i jest odpowiedzialny za spuszczenie zjawy ze smyczy w pierwszej kolejności. Bo ta spektakularna porażka czyni z niego eksperta. Yup. Tak to działa. Nah, kto by sobie zawracał głowę szukaniem wsparcia gdzie indziej. Co śmieszniejsze, po tym, jak jego kolejny eksperyment okazuje się jeszcze bardziej spektakularną porażką, nasi bohaterowie dochodzą do wniosku, że hej, na szczęście Patrick miał jeszcze jednego asa w rękawie, zrealizujemy jego plan awaryjny. Bo przecież plany Patricka się tak dobrze sprawdzały do tej pory. Co? Log--co? Związek przyczynowo jaki? Ale o co chodzi?

Sebasian Stan ładnie patrzy w górę | źródło: klik

I damn, nawet nie można pochwalić aktorów za wykonywanie swojej pracy z wdziękiem i polotem, bo Apparition zdołało spłaszczyć i tak już płaskie postacie. Aktorom pozostało jedynie w miarę możliwości wypełnić te kontury zarysowane bardzo grubą kreską i tyle tu ich roboty. Marny scenariusz po prostu nie dał im pola do popisu. A szkoda, bo dało się ten film odratować, cholera, wystarczyło przy pierwszej okazji skręcić w lewo miast prawo, i mielibyśmy względnie interesującą historię, która pozwoliłaby uzbroić postacie w jakieś tam osobowości, cele i motywacje.

W największym skrócie: The Grudge spotyka Paranormal Activity. A potem wymieniają się paroma ciosami i kończą wymęczone i przeżute w rowie przy drodze. 

Ale nic nie szkodzi, bo Sebastian Stan jest taki miły dla oka, a ja miałam w końcu z czego skleić notkę.