1/01/2015

Do piekła na lewo, czyli w paru słowach o As Above, So Below


Zła wiadomość jest taka, że to naprawdę nieudany film. Dobra - przynajmniej się nie zawiodłam. Bo choć mój love-hate relationship z gatunkiem bywa momentami problematyczny, to przynajmniej chroni mnie przed rozczarowaniami. Bo widzicie, sprawa wygląda tak: teoretycznie jestem idealnym targetem dla tego typu produkcji. Cenię sobie klimat budowany przy pomocy bardzo skromnych środków, lubię niejednoznaczne historie pełne niedopowiedzeń i z radością przebrnę przez godzinę dwadzieścia kompletnego braku akcji, jeśli ostatnie dziesięć minut zetnie mnie z nóg. Ale w praktyce w dziewięciu przypadkach na dziesięć spędzam cały seans na ciężkim wzdychaniu, wywracaniu oczami, prychaniu i sprawdzaniu, ile jeszcze. I tak też było w tym razem.

Kiedy idzie o found footage, moje oczekiwania są naprawdę bardzo malutkie (i o ironio, wychodzi na to, że nierealnie zawyżone). Być może wykazuję się tutaj bardzo prostackim podejściem, sprowadzając cały nurt do paru tropów niejako wytyczonych przez Blair Witch Project, ale co poradzę - to było moje pierwsze zetknięcie z paradokumentem w horrorze i ukształtowało mnie jako widza. Więc to, czego oczekuję przede wszystkim, to możliwość odwieszenia niewiary na te półtorej godziny, sprzedanie mi tej historii, zapewnienie poczucia, że oglądając found footage mam przed sobą, cóż, found footage (duh.). As Above... na tym polu poległo już w paru pierwszych scenach, kiedy staje się boleśnie oczywiste, z jak bardzo wydumanymi i papierowymi postaciami mamy do czynienia. Nie widzimy ekipy dokumentującej wyprawę wgłąb paryskich katakumb, a aktorów wcielających się w role i ta świadomość cholernie ciąży i z marszu neguje całą konwencję. I to jest chyba mój największy problem z tym filmem - strasznie chciał być paradokumentem, ale to chciejstwo zaczyna się i kończy w tym samym miejscu, na patencie kręcenia z ręki. Bo cała reszta - kreacje i dalsze działania bohaterów, cała linia fabularna, pierdoły, których będę się czepiać w kolejnych akapitach - to wszystko sprawdziłoby się bez zarzutu (albo przynajmniej przemknęło bokiem) w zupełnie zwyczajnym obrazie, ale tutaj po prostu nie ma racji bytu.

No więc zacznijmy od tej nieszczęsnej heroiny: oto nasza główna bohaterka, Lara Croft z jedną nóżką mniej, usilnie sprzedawana jako osoba bardziej niż kompetentna i zaradna, Know-It-All, dążąca do celu po trupach, która nijak nie była w stanie wzbudzić we mnie choćby cienia sympatii. Jak to kompetentni, doświadczeni, profesjonalni naukowcy mają w zwyczaju, Scarlett kompletuje załogę. Zaczyna oczywiście od zwerbowania byłego chłopaka, tłumacza, który im częściej i bardziej stanowczo odmawia, tym bardziej chamsko i bezczelnie jest do udziału zmuszany. I to jeden z tych elementów, które sprawiły, że w trzydziestej minucie miast bohaterce kibicować, miałam nadzieję, że zaliczy frontalne zderzenie z najbliższym murem. Bo pomijając kwestię zwyczajnej ludzkiej empatii (przecież była doskonale świadoma traumatycznych przeżyć George'a) na brak której można spokojnie przymknąć oko, ciągnięcie ze sobą człowieka, który prędzej czy później wpadnie w panikę i narazi a) własne zdrowie; b) możliwie życie; c) całą grupę naprawdę nie jest rozsądnym posunięciem. Tak samo jako branie za przewodnika Gościa, Który Podniesie Z Podłogi Pieniążka I Spuści Na Nas Wielki Toczący Się Głaz (spoiler ahead, i jakie radosne squeee z siebie wydałam, kiedy w rzeczy samej Gość uruchomił booby trap przy pierwszej nadarzającej się okazji, kiedy tylko zobaczył, że coś się świeci w oddali). Na pokładzie mamy również kamerzystę, który wyraźnie ma problemy z małymi, zamkniętymi przestrzeniami i pozostałą dwójkę, która akurat kręciła się w pobliżu. Och, no i dawno zaginionego przyjaciela, który spędził ostatnie dwa lata błąkając się po odizolowanej od świata zewnętrznego części katakumb i wyraźnie postradał zmysły (ha, żeby tylko!), ale nikt nie uznaje za stosowne zapytać o to, jak przetrwał bez wody i jedzenia, jakim cudem wyszedł sucho z cholernego kanału i jak zdołał opanować sztukę teleportacji. I oczywiście nasza radosna ferajna postanawia ruszyć za starym/nowym przyjacielem, w dół, w dół, ku przygodzie!

Widzicie już, dlaczego tak strasznie ciężko było mi się w tę historię zaangażować? Bo jak tu się angażować, kiedy sam punkt wyjściowy jest tak absurdalny i pełen dziur, gdzie by nie spojrzeć. Mniejsza o magiczne fortepiany, nawiedzone telefony (dzwoniące w bardzo dogodnych momentach, tylko wtedy, kiedy nasi bohaterowie nie są akurat pochłonięci dyskusją o fortepianach), zakonserwowanych templariuszy, egipskie hieroglify i włoską literaturę. Sam fakt, że Mroczą Prawdę poznajemy za sprawą Mędrka, Gburka i Apsika zarzyna - po prostu zarzyna - wszelkie pozory realizmu. Bo żaden naukowiec nie naraziłby swojej ekspedycji na niepowodzenie tak lekką ręką, nawet, jeśli sama Scarlet portretowana jest jako osoba dość porywcza i zbyt brawurowa dla własnego dobra. I znów, gdybyśmy mówili o jakimkolwiek innym gatunku - w porządku, przymknęłabym na to oko. Ale mówimy o found footage - obrazie, który ma nas przekonać na te półtorej godziny, że to, co widzimy na ekranie jest prawdziwe. Dlatego potrzebujemy opowieści w możliwie surowym stanie. Dlatego potrzebujemy, by za kamerą stanął ktoś, kto będzie zachowywał się możliwie racjonalnie, ktoś, kto będzie reagował na konfrontację ze światem nadnaturalnym w taki sam sposób, w jaki zareagowalibyśmy my. Jeśli ten warunek nie zostanie spełniony - cała reszta traci sens. POV shot to tylko POV shot, rozedrgana kamera przestaje spełniać swoją rolę, przestaje nam przypominać o tym, że jest, a staje się narzędziem cholernie irytującego operatora.

Przedsięwzięcia z całą pewnością nie ratuje fabuła, która po trzydziestej minucie zamienia się w jakiś uproszczony quest Tomb Ridera - mówię uproszczony, bo cholera, Tomb Rider oferuje nam do dyspozycji cały plac zabaw, As Above to platformówka, w której postacie przemieszczają się od punku A do B po linii prostej, co jakiś czas napotykając na drodze przeszkodę pod postacią łamigłówki. I po raz kolejny, zamiast dać widzowi szansę na zanurzenie się w opowiadanej historii, krok po kroku oferuje możliwość radosnego zakrzyknięcia--wszyscy razem...

Dalej, mamy rząd wpadek, które gdziekolwiek indziej nie raziłyby specjalnie po oczach, ale tutaj stanowią ogromne przeoczenia. Ot, bohaterowie, którzy po brodzeniu w wodzie po kolana po paru minutach mają już zupełnie suche nogawki i ani słowem nie narzekają na chlupotanie w butach. Sam fakt, że choć powinni się przygotować na brodzenie w kanałach, a na wycieczkę - bo nazywanie tego choćby i piracką ekspedycją wydaje się sporym nadużyciem słowa "ekspedycja"; i "piracka" - a miast tego radośnie wkraczają do katakumb w najkach. Dalej, pewna scena z udziałem płonącego samochodu, kiedy to słyszymy, jak operator wydaje z siebie krzyki przerażenia i rozpaczy, ale wciąż. uparcie. trzyma. kamerę. Bo szkoda, żeby takie dobre ujęcie się zmarnowało, c'nie. To nie jest naturalna reakcja, to jest zaprzeczenie wszelkim naturalnym ludzkim odruchom.

Żeby oddać produkcji nieco sprawiedliwości - miała swoje momenty. Atak paniki kamerzysty był bardzo przekonujący i nie przeczę, przez moment zrobiło mi się duszno. Było kilka scen, w których dochodzące z oddali dźwięki, przedziwne zaśpiewy czy nawet nawiedzony telefon przyprawiały o ciarki. Po szczerości, eksplorowanie dzikich części katakumb zasiedlonych przez lunatyków w pelerynach i wypełnionych pozostałościami po dawno zawalonym teatrze wydaje mi się o wiele lepszym patentem na found footage niż to, co dostaliśmy, ale hej, może innym razem. Ale efekt końcowy jest cokolwiek dziwny i pokraczny. Właściwie dostajemy zupełnie standardowy survival horror nakręcony z ręki. A rozedrgana kamera zamiast dołożyć cegiełkę do klimatu, po prostu wkurza i nie pozwala w pełni skorzystać ze wszystkich możliwości, jakie daje kręcenie w ciemnych, zamkniętych przestrzeniach. Koniec końców widzę, do czego dążyli twórcy, ale nie wydaje mi się, by cel osiągnęli. Jeśli macie ochotę na survial osadzony w ciemnym labiryncie, kompletne poczucie zagubienia, klaustrofobiczne uczucie towarzyszące przez cały seans, desperacką walkę o przetrwanie, która wywleka z ludzi najgorsze instynkty, a to wszystko zwieńczone Przerażającym Odkryciem, to lepiej sięgnąć po The Descent, które te tropy znacznie lepiej wykorzystuje. A co do samego As Above... to taka idealna czwórka na dziesięciostopniowej skali - nie tak złe, czy męczące by spadło do trójki, nie dość wciągające, by dobrnęło do półmetka. Nie jest źle zagrane, gra po prostu nie pasuje do gatunku. Nie jest tragicznie głupie, ba, pomysł mógłby się jak najbardziej sprawdzić - z tym, że gdzie indziej. To jeden z tych filmów, które ogląda się jednym okiem tylko po to, by kompletnie wyleciały z głowy w momencie pojawienia się napisów końcowych.

PS Kochani, a propos Dantego ^_^