1/20/2015

A rumbling sound, then three sharp knocks... you better run.


Już myślałam, że nigdy nie zabiorę się za ten film. Szczęście, że zaczęła się sesja (◡ ‿ ◡ ✿)

Notka zawiera masę ogromnych spoilerów, które na bank zepsują frajdę z seansu. Jeśli nie widzieliście Babadooka – idźcie sobie. Do dwóch poprzednich wpisów na przykład – w nich też spoilerów od cholery, ale nic nie szkodzi, bo same filmy są tak nędzne, że bardziej się ich zepsuć nie da. No, teraz możemy przejść do właściwej treści, enjoy.

Bez wstępów (nie dlatego, że wstępy są zbędne, ja po prostu nie umiem ich pisać), podobał mi się ten film. Powiem więcej – zauroczył mnie tą swoją prostolinijną bezkompromisowością w kwestii wyboru gatunku. Bo nie oszukujmy się, horror nie jest i raczej nigdy nie będzie kojarzony z dobrymi, wartościowymi historiami – tych ile by nie było, zawsze zostaną przysypane masą kiepskich, prostych, będących jedynie pretekstem do urządzenia gore festu. I widzicie, Babadook to taka dość specyficzna rzecz, bo naprawdę łatwo byłoby ją przemycić pod etykietą thrillera psychologicznego, niewiele potrzeba, by od horroru zupełnie się odciąć i nieco ułatwić sobie życie. Tymczasem twórcy nie idą na żadne ustępstwa, zamiast tego już w pierwszych scenach pokazują nam, że tak, wszystkie nadnaturalne zdarzenia naprawdę mają miejsce w rzeczywistości naszych bohaterów. W ogóle nie inicjują tej zabawy z widzami, którą znamy z tak wielu innych produkcji, nie każą się nam zastanawiać, czy to zjawa, nierówna ościeżnica, czy pierwsze oznaki szaleństwa. Bardzo dobitnie przekazują nam, że tak, nakręciliśmy horror, i nie, ani trochę nam to nie przeszkodziło w opowiedzeniu fantastycznej, przejmującej historii.

Bo owszem, Babadook jest horrorem z krwi i kości, wzbudza autentyczny niepokój, po mistrzowsku buduje napięcie, stworzył świetnego antagonistę, który bez żenady może dołączyć do pozostałych stworów, czających się w szafach i pod łóżkami, nawet jeśli momentami przekracza tę cienką linię między strasznym, a zabawnym. Na przykład w scenie ostatecznej potyczki – przysięgam, że gdyby nie ten ogromny ładunek emocjonalny i fantastyczny występ Essie Davis, turlałabym się po podłodze zrywając boki z pterodaktyla charczącego w ciemności. Troszkę absurdalna była też cała sekwencja kulminację poprzedzająca, kiedy to Amelia uruchamia swojego wewnętrznego Jacka Nicholsona i przecina kable telefoniczne, Sam uruchamia swojego wewnętrznego Kevina McCallistera i rozstawia po domu booby traps, a na koniec oboje odpalają swoich wewnętrznych Winchersterów w tej cudnej scenie kill me! / YOU kill ME! Or I’ll kill you! / I’d rather die! / You’re stronger than this! / Oh no, YOU are stronger than THAT. Ale jak już padło, reszta elementów zadziałała bez zarzutu i szybko sprowadziła moją uwagę na właściwe tory, jak to w dobrych produkcjach być powinno. W końcu nie chodzi o to, żeby nakręcić film idealny, tego się po prostu nie da zrobić – chodzi o to, by umiejętnie dyrygować publicznością i sprawić, że tych niedociągnięć nie zauważy, albo przymknie na nie oko. Jennifer Kent wyszło to bezbłędnie.

Ale całej tej warstwy grozy – jakkolwiek umiejętnie skonstruowana by nie była – mogłoby tak na dobrą sprawę nie być, bo Babadook opowiada nam przede wszystkim historię kobiety walczącej ze swoimi demonami. Jasne, tytułowy straszak zapewnia nam parę jump scare’ów, ale co naprawdę przeraża, to życie, jakie przyszło wieść bohaterom, życie praktycznie zbudowane na tragedii. Przecież fundamentem całej relacji Amelii i Sama jest tragiczna śmierć męża i ojca – dosłownie. Jak wiele scen kręciło się wokół tych wiecznie zamkniętych drzwi do piwnicy, skrywających, cóż, niemalże mauzoleum. Cholera, cały dom pełni funkcję grobowca. Podkreślam, to jest dom zamieszkany przez małego, hiperaktywnego chłopca – spodziewamy się krzyków, hałasu, wiecznego nieporządku, zabawek walających się po podłodze, kreskówek grających w tle. Tymczasem pokoje, choć teoretycznie zamieszkane i wypełnione rzeczami, sprawiają wrażenie pustych i wiecznie pogrążonych w ciszy, a każde zakłócenie tego stanu sprawia tylko, że ta martwota otoczenia staje się przez kontrast jeszcze bardziej zauważalna. Brak Oscara jest odczuwalny bardziej niż obecność Amelii i Samuela. To nie jest miejsce, w którym ktoś żyje – to miejsce, z którego ktoś odszedł.
Tak przygnębiających posiłków nie widzieliśmy na ekranie od czasów 52. urodzin Walta.

A stan domu idealnie ilustruje stan ducha Amelii – pokazuje nam, że nigdy nie uporała się ze śmiercią Oscara, nigdy nie zakończyła żałoby. Stara się wymazać z życia jego obecność, jednocześnie pozbawiając się wszystkich dobrych wspomnień. Mało tego, tragedia, która siedem lat wcześniej zabrała jej ukochanego, dzień po dniu zabiera również syna. Nie ma wątpliwości, że kocha go całym sercem, nie zmienia to jednak faktu, że postrzega jego życie wyłącznie przez pryzmat śmierci Oscara. Jej wrażliwa kondycja psychiczna przekłada się oczywiście na problemy wychowawcze – widać, że się stara, ale te starania to po prostu za mało, utknęła w błędnym kole, od złych decyzji do poczucia winy i z powrotem. Z każdym dniem czuje się coraz bardziej wyobcowana, odizolowana od rodziny i reszty świata, otoczenie odmawia udzielenia pomocy i w końcu staje się wrogiem. Sami zatem widzicie, że Amelia zmagała się z potworami w szafach na długo przed pojawieniem się tajemniczej książeczki.

Właściwie cały niepokój towarzyszący nam podczas seansu bierze się z obserwowania Amelii zmierzającej w linii prostej do załamania nerwowego. Pewnie, pterodaktyl w cylindrze spacerujący korytarzem pogrążonym w ciemności jest całkiem straszny, ale ten strach kompletnie blaknie wobec obaw związanych z siedmiolatkiem pozostawionym na łasce niestabilnej emocjonalnie matki – i znów, nie jest do końca oczywiste, na ile Babadook jest przyczyną jej szaleństwa, a na ile po prostu katalizatorem. Na ile przerażające wizje podczas fantasmagorycznych stanów są efektem opętania, na ile braku snu i wyczerpania psychicznego. I ciężko nie zadać sobie tego pytania: ile czasu upłynęłoby nim Amelia straci nad sobą panowanie, gdyby nie tajemnicze straszydło? Jaki los by ją spotkał, gdyby nie została zmuszona do zmierzenia się ze swoimi demonami?

No i samo zakończenie, które, nawet jeśli w tej horrorystycznej warstwie bierze dość mroczny zakręt, napełnia nadzieją. To nie jest happy end, wiemy, że nasi bohaterowie nie odejdą w stronę zachodzącego słońca i nie będą żyli długo i szczęśliwie. Wiemy, że czekają ich długie lata zmagań z Babadookiem, wiemy, że choć na tę chwilę wydaje się oswojony – w końcu może nadejść dzień, w którym cały koszmar rozpocznie się na nowo. Nie jest czymś, co można ot tak zostawić za sobą. I w końcu – Amelia nigdy nie otrzymuje pełnego domknięcia, nawet w tej ostatniej scenie wciąż nie jest pogodzona z utratą męża, jego wspomnienie pozostaje zredukowane do tej jednej tragedii. Nie, Kent nie ucieka się do tanich, naiwnych rozwiązań. Pokazuje za to, że ze stratą, nieważne jak ogromną, można nauczyć się żyć. Nikt nie jest w stanie cofnąć czasu i zmienić rzeczywistości, ale też nic nie jest w stanie odebrać nam prawda do szczęścia.

Więc bez przedłużania, polecam z całego serca. Babadook to po prostu fantastyczny film o stracie, żałobie, depresji. Jennifer Kent przedstawia te tematy niezwykle inteligentnie i z pewnością będę jej karierę śledziła. A na dodatek bezbłędny, klimatyczny straszak, który nieraz o sobie przypomni, kiedy będziecie leżeć po ciemku w łóżku i zatrzymacie wzrok na ciuchu wiszącym na drzwiach od szafy o parę sekund za długo ;)