!SPOILERY!
źródło: klik |
I to jeden z tych cholernie wyczerpujących emocjonalnie odcinków, zbudowany na dokładnie tym samym schemacie co Too Far Gone czy The Grove, gdzie w ciągu pierwszych dziesięciu minut staje się bardzo oczywiste, w jakim kierunku zmierza akcja, a mimo to spędzamy kolejne pół godziny na łudzeniu się, że może jednak... no ale przecież... Nawet jeśli początek jest nieco zwodniczy, kiedy tylko pojawia się ujęcie Lizzie i Miki - wiadomo już, na kogo padnie. A w momencie, w którym wchodzą do zamkniętego osiedla - cóż, jest jakiś pokrętny sens w przypisaniu Tyreesowi losów matki Bena i Billy'ego (tu, sióstr Sammuels) biorąc pod uwagę jego rolę w życiu dziewczynek po upadku więzienia. Kompletnie się tego nie spodziewałam, zapomniałam o tym wątku zupełnie, sądziłam, że jest tak odległy od obecnej akcji, że po prostu nigdy nie zostanie wykorzystany. Cóż, jest to jakiś patent na podtrzymywanie zainteresowania widzów doskonale znających tę historię. I przysięgam, to jeden z najokrutniejszych patentów evah, zmuszać widza do oglądania tych kraks w slow motion. Jasne, staje się to makabrycznie przewidywalne, bohater dostaje parę dłuższych kwestii i wiemy, że pożegnania nadszedł czas. Ale - w moim przypadku przynajmniej - zupełnie nie umniejsza to ładunku emocjonalnego tych scen.
A biedny Noah jest biedny, ale po szczerości kompletnie mnie te sceny nie ruszyły. Być może dlatego, że całą uwagę poświęciłam Tyreesowi, być może dlatego, że Noah jest z nami zbyt krótko, by się nim szczególnie przejmować... ale z drugiej strony jest o wiele dłużej, niż Morgan, który z miejsca podbił moje serce. A tuż po tym je złamał, finał pilota wciąż pozostaje jedną z moich ulubionych i najbardziej poruszających scen, więc niekoniecznie o ilość czasu ekranowego się tu rozchodzi. Być może kwestia aktora, który też mnie nie porywa. W takim przypadku zdecydowanie nie powinnam porównywać go z Lenniem Jamesem, bo to po prostu złośliwe ^^ Also, padam-i-płaczę Tylera Williamsa nie umywa się do padam-i-płaczę Lauren Cohan czy Lincolna, o. Człowiek się w końcu uodparnia, co poradzić.
źródło: klik |
To powiedziawszy: coś jest na rzeczy w kwestii TWD i czarnoskórych facetów. I naprawdę nie chcę rzucać oskarżeniami, z reguły jestem ostatnią osobą, która się w tym temacie wypowie, bo po prostu cholernie ciężko mi tu sformułować opinię, wychodzę z założenia, że to naprawdę nie jest tak, że za każdą decyzją stoją uprzedzenia i czyjaś zła wola. I zawsze gnębi mnie jedna sprawa: czy faktycznie w uśmiercaniu bohaterów PoC istnieje jakiś szemrany wzór, czy może my ten wzór sobie wydumaliśmy, bo w tym momencie jesteśmy już tak na tym punkcie wyczuleni, że od razu szukamy drugiego dna. Co znowu prowadzi do tej smutnej refleksji, że sami patrzymy na postacie przez pryzmat rasy, z automatu wiążemy ich los z kolorem skóry, bo przecież nikt nie liczy białych bohaterów, nikt nie dopatruje się niczego podejrzanego w ich śmierci i damn, jeśli takie podejście nie jest problematyczne samo w sobie. I naprawdę mam nadzieję, że zbytnio nie namąciłam, po prostu jestem tym typem wiecznie dumającym i wahającym się, ustawicznie pozbawionym pewności i prawdopodobnie przepełniony jakąś dziwną naiwnością. Ale brnę tu już w jakiś okrutny offtop. Do czego zmierzam: to naprawdę niepokojące, jak wierni sithowej zasadzie dwojga pozostają scenarzyści, kiedy idzie o uśmiercanie czarnoskórych bohaterów: pojawił się Oscar, zginął T-Dog, przybył Tyreese, Oscar odpadł. Przez jakiś czas mieliśmy Tyreesa i Boba, na przestrzeni tego sezonu zostali zastąpieni Gabrielem i Noah. Nie, nie liczymy Morgana i jego pięciosekundowych snippetów po napisach. I nie, ten akapit nie ma żadnej puenty, po prostu nie wiem, nie mam pojęcia.
Dobra, dość już namąciłam, wracajmy do odcinka. Wiecie co było naprawdę, ale to naprawdę słabe? Śpiewająca Beth *agresywnie powstrzymuje się przed czynieniem uszczypliwych komentarzy a propos muzycznej kariery Emily Kinney* ... ... ... Komentarz o powstrzymywaniu się przed uszczypliwymi komentarzami był chyba uszczypliwy sam w sobie. No sorry. Ten był ostatni. Serio, czuję się jak skończony dupek. Dobry odcinek, a ja siedzę i zrzędzę na co popadnie. Nerwówka na uczelni. Przestaję, obiecuję. Wiecie, co było naprawdę fajne? Zobaczenie raz jeszcze Brighton Sharbino i Davida Morrissey'a, yay!
No i audycje radiowe - nagrane swoją drogą przez Andrew Lincolna z jego pięknym akcentem - które stawiają wszystkie działania grupy Ricka w szerszej perspektywie. Dawanie nam zewnętrznego punktu widzenia to już powracający motyw, poddawanie w wątpliwość moralnych wyborów naszych ulubionych postaci ma miejsce coraz częściej. Dał nam to ojciec Gabriel, dali nam to przypadkowi przychodnie z Grady Memorial, którzy woleli pozostanie w tym toksycznym środowisku od dołączenia do grupy, grupy, którą uznali za jeszcze większe zagrożenie. I niby cały czas zdajemy sobie sprawę z tego, jak daleko posunęli się bohaterowie, którzy mieli być przecież "tymi dobrymi", zdajemy sobie sprawę z tego, do jakiego okrucieństwa i bestialstwa są zdolni. Ale usłyszenie tej historii w radiu nadaje tym wydarzeniom zupełnie nowego, realnego wymiaru, obdziera je ze wszystkich okoliczności, które do tej pory traktowaliśmy trochę jako łagodzące wymiar zbrodni.
źródło: klik |
No i jak pięknie zilustrowali to wewnętrzne rozdarcie Tyreesa, który nigdy nie przestał kwestionować pozycji grupy, nigdy nie był w stanie nazwać swoich ludzi "tymi dobrymi". Nie był w stanie się zmienić, nie był w stanie ocenić, o czym to świadczy - o jego słabości, bo nie potrafił się przystosować? O sile, bo nie pozwolił, by okrucieństwo innych go złamało? I zauważmy, że to nie są żadne nowe dylematy - dokładnie ten sam problem rozważają Grimsowie w drugim sezonie, czy utrzymywanie Carla przy życiu, zmuszanie do pustej egzystencji w świecie, w którym nigdy nie będzie szczęśliwy ani bezpieczny nie jest zwykłym okrucieństwem? Czy sprowadzanie na ten świat dziecka nie jest okrucieństwem? Czy śmierć nie jest w tym scenariuszu komfortem? I Tyreese to rozumie - rozumie, że być może dla ludzi takich jak on, Beth, dziewczynki, śmierć jest jedynym ratunkiem. I znów, jakim człowiekiem go to czyni?
Z rzeczy bardziej przyziemnych: Glenn, jego zegarek i kolejny kij bejsbolowy - sthap, just sthap, ok?
Z rzeczy bardziej intrygujących: kto bawił się w Fruit Ninja z zombiakami i dlaczego, do jasnej cholery wyciął im 'W' na czołach? Żądam odpowiedzi.
Podsumowując: bardzo dobry odcinek, świetnie nadał tonu reszcie sezonu. Były silne emocje i wzruszenia, jedne z najlepszych sekwencji w całej serii i zdecydowanie jedno z najpiękniejszych pożegnań bohatera. Pozostaje już tylko po raz ostatni złożyć pokłon Chadowi Colemanowi, odwalił kawał wspaniałej roboty i bez wątpienia będzie go brakowało.