Czy to moje niepokojąco regularnie powtarzane "przepraszam, naprawdę nie miałam czasu" robi jeszcze na kimś jakiekolwiek wrażenie?
!SPOILERY!
Po pierwsze: Maggie ;_; Po drugie: moje biedne fanowskie serduszko, kiedy Maggie płacze, całe uniwersum płacze. Po trzecie: moje biedne fanowskie serduszko wytrzyma tylko tyle stresu. Był taki moment, kiedy powiedziałabym hej, no przecież Maggie nie zejdzie za sprawą jednego zbłąkanego zombiaka, już nie te czasy. ALE HEJ, TYREESE. Żegnaj słodkie poczucie bezpieczeństwa, nie żebyś było kiedykolwiek szczególnie silne z tymi tutaj. Swoją drogą, niech żyje konsekwencja w kreowaniu żywych trupów, oto mamy wygłodzonego szwędacza, dla którego marny badyl stanowił przeszkodę nie do pokonania. I teraz można by popaść w rozkminę, czy głód go spowalnia, czy wręcz przeciwnie, desperacja mu służy i sprawia, że jest jeszcze bardziej niebezpieczny. Co z kolei skłania do zastanowienia się nad fizjologią ("fizjologią", I guess) takiego martwego typa - ot, wiemy, że procesy trawienne jakoś tam działają, bo... no, pana Creosote jeszcze nie spotkaliśmy, mieliśmy za to tę wątpliwą przyjemność oglądania przetrawionego dzięcioła. Wiemy, że układ nerwowy jakoś tam funkcjonuje, wszak to on jest odpowiedzialny za całą imprezę z powrotem do życia (..."życia"...). Pytanie tylko, jak działa (tego nie wiedzą nawet najstarsi Indianie. A już na pewno nie wiedział doktor Jenner, bo doktor Jenner w ogóle mało wiedział) i czy to działanie pokrywa produkcję adrenaliny, ewentualnie jej ekwiwalentu. I teraz, patrząc na zombie Maggie - nie, głód przekładający się w pewien abstrakcyjny sposób na desperację nie wpłynął na siłę trupa, skoro powstrzymała go ta licha gałązka. Ale! Ale przypomnijmy sobie o przyjacielu z bagna, który po długiej, długiej głodówce i przy dość posuniętym procesie rozkładu był w stanie rozpłatać brzuch Dale'a gołymi rękoma. W tym miejscu zaznaczę, że to nie jest błąd, który jakoś szczególnie kuje mnie w oczy, nie w tym przypadku, jasne, wyławiam te nieścisłości, ale pod koniec dnia nie ma to znaczenia, bo nie uniwersum jest tu najważniejsze. Najważniejsi są bohaterowie i ich losy. Świat w jakim funkcjonują? Meh, twoje-generyczne-uniwersum-post-apo-zombie-łaaa, nic mniej, nic więcej, spełnia swoją rolę. Także cały ten wywód nijak ma się do obecnego TWD, nie, piję tu do Cobalt, które zbliża się wielkimi krokami i które na ten moment wydaje mi się tak beznadziejne zbędnym i tak bezczelnie odciętym kuponem - bo cały pic z kręceniem spin-offu, który spin-offem nie jest, wszak nie dzieli bohaterów, a uniwersum i uniwersum wyłącznie polega właśnie na tym, że tak na dobrą sprawę nie istnieje żadne oryginalne uniwersum TWD, to co dostajemy to klisza odtwarzana z większym lub mniejszym powodzeniem. Koniec końców, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jedynym łącznikiem między oryginalną serią a "spin-offem" będzie marka. I że w efekcie ta marka zostanie trochę zeszmacona. I nijak ma się ten temat do odcinka, po prostu jedna uwaga poprowadziła do następnej i tak wyszło, że znów zaczynam od offtopu. Ale cóż, w końcu trzeba się było w temacie wypowiedzieć, a ten offtop jest równie dobry jak każdy inny. Nic to, mamy ważniejsze rzeczy na głowie, Maggie płacze.
A Daryl je robala. Nie, serio, Nahman zjadł prawdziwego robala. Możemy udawać, że tej sceny nigdy nie było?
A Sasha nie płacze. I ten stan skrajnego wyczerpania psychicznego, blokowanie emocji i zobojętnienie są jeszcze gorsze od płaczu Maggie, oglądanie jej w tym odcinku to jak oglądanie kraksy w slow motion (znaczy, dosłownie wszyscy są na tym etapie kraksą w slow motion, ale wiecie co mam na myśli). Swoją drogą skoro Daryl zjadł robala, to nie mogli już zjeść tych żab? Chyba, że żaby były martwe od dłuższego czasu. Prawdopodobnie były martwe od bardzo długiego czasu, biorąc pod uwagę kompletnie wysuszony strumyk. Dobra, nieważne, nie słuchajcie mnie, przysięgam, że jeśli kiedyś przyjdzie mi przetrwać w dziczy padnę ofiarą własnej głupoty w ciągu pierwszego kwadransa.
Also, Maggie pytająca Sashę, ile im jeszcze zostało (życia, przypuszczalnie) - nie, to nie jest w porządku, nie w odcinku, który spędziłam w obawie o życie tej dwójki.
Serio, Daryl będzie angstował po Beth? Wciąż doimy tę krowę? Swoją drogą przez cały ten czas wypominałam scenarzystom, jak wrzucili czerwoną koszulkę na garb fan-favourite, ale teraz naszła mnie taka myśl, czy aby czasem nie upiekli dwóch pieczeni przy jednym ogniu i tym jednym w sumie mało znaczącym zgonem nie wytyczyli trajektorii story-arcu Daryla. I nie mogę pozbyć się wrażenia, że być może ten lot kończy się kolejną kraksą. Po raz pierwszy od premiery zaczynam poważnie rozważać tę możliwość, że być może Daryl !komiksowy spoiler, zeszyt #100! faktycznie przechwyci los Glenna i dostanie mu się naprawdę paskudna, brutalna śmierć z ręki Negana /koniec spoilera. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym silniejsze przekonanie, że yup, to jest dokładnie to, na co stać showrunnera. Zwłaszcza, że od dłuższego czasu scenarzyści dążą do coraz wierniejszego odtwarzania historii. I niby Daryl jest tą dziką kartą, pytanie tylko, czy ta dzika karta wciąż jest potrzebna, mącą i bez tego. A ostatnimi czasy Daryl błąka się po tym uniwersum trochę bez celu. Pewnie, wciąż jest ciekawą postacią, wciąż mu kibicuję, ale... Powiem tak: jak odstrzelą, to się nie zdziwię. Znaczy, gwarantowany opad szczęki i niekontrolowany wybuch płaczu, ale jak już pozbieram się do kupy będę mogła tak elokwentnie podsumować: yup, totally saw that coming.
D'aaaw, go Carl! Michonne go dobrze wychowuje :D Tak poza tym, czy to była pierwsza porządna interakcja między Carlem a Maggie od... yyy... zawsze? Na tym polega problem dużej obsady, zbyt wiele ludu, zbyt mało czasu na eksplorowanie wszystkich relacji. A Carl i Maggie - cóż, nie wiedziałam, że tego potrzebuję, dopóki nie zobaczyłam jakie to ładne i błyszczące, dajcie mi kolejną scenę. I Maggie i Michonne. I Michonne i Sashę. I Maggie, Mishone, Sashę i Carol. I Tarę. I Rositę. I w ogóle wszystkich, ja wiem, że test Bechdel zdany, ale Bór raczy wiedzieć, że nie jest to poprzeczka trudna do przeskoczenia (and yet...) i naprawdę nie powinna stanowić szczytu ambicji. Nie rozleniwiać się, pisać więcej odcinków takich, jak ten.
Gabriel wciąż na plus, miło, że stara się być pożyteczny, nawet jeśli jego jedyną pożyteczną umiejętnością na ten moment jest użyczenie życzliwego ucha i ramienia do wypłakania. Nawet jeśli jego wyczucie czasu ssie.
I czy wam też wystarczyło dosłownie jedno spojrzenie na grupę dreptającą wespół w zespół z zombiakami i już wiedzieliście -wiedzieliście- że tak, to jest ten odcinek, w którym to powiedzą? :D
...ale nóż Beth to powinna dostać w spadku raczej Maggie. Just sayin'.
I to piękne, jak Michonne pilnuje Sashy, i przeurocze, jak Rick i Daryl wyrobili sobie ten nawyk ratowania sobie tyłków w ostatniej sekundzie. Ale damn, Sasha potrafi być przerażająca, to spojrzenie posłane pod koniec Michonne O.O
Ale żeby ze wszystkich możliwych wariacji Maggie musiała znaleźć w tym bagażniku akurat drobną blondynkę o szaro-niebieskich oczach - no to już zakrawa o okrucieństwo. Swoją drogą bardzo podoba mi się, że Maggie dostała czas i własną przestrzeń na przeżywanie żałoby, Glenn zachowuje dystans, oferuje wsparcie, ale nie narzuca swojego towarzystwa... Ech, zrzędzę na ten kolektyw od czasu do czasu, ale nie tracę nadziei. Zresztą nawet w najgorszych momentach ciężko im nie kibicować. W ogóle ciężko nie kibicować czemuś, co się nazywa "Glaggie", takie śliczne słowo :')
Myślałam, że tego robala też Daryl zje. Ale. Darylowy manpain na bok, jak fatalnie musi czuć się gość, który swoją pozycję w grupie postrzega prawdopodobnie przez pryzmat użyteczności, ma ekstremalne problemy z samooceną, mierzy swoją wartość tym, ile jeleni zdoła przynieść do obozu... i nagle to wszystko traci. Nie jest w stanie zadbać o swoich ludzi - a skądinąd wiemy, że poczuwa się do odpowiedzialności - grunt usuwa mu się pod stopami. Wisienka na torcie, biorąc pod uwagę, że cała wyprawa do Atlanty była powtórką z rozrywki po Sophii. Dobra, to jednak Darylowy manpain z powrotem do środka - bo Daryl musi być w tym momencie jedną, wielką rozbabraną raną.
...ale znów, kto nie jest jedną wielką rozbabraną raną? Taka wesoła ferajna.
Piesunie D: Ja wszystko rozumiem, rabowanie, plądrowanie, mordowanie, kanibalizm. Ale piesunie D: Przerwa w recapowaniu, skupmy się na zadowolonych z życia piesuniach chilloutujących w cieniu:
No, od razu lepiej.
Och, okej, dziękuję, zbliżenie na obrożę to dokładnie to, czego potrzebowałam.
Nawet Gabriel się złamał. Wydanie wyroku śmierci na swoją trzódkę? A proszę bardzo. Kanibalizm? Luzik, nie takie rzeczy się widziało. Piesunie? Oh no, sir.
Dale i Hershel tak dobrze wychowali Glenna <3 Nie chcę nawet myśleć o tym, co stanie się z grupą po jego nieuniknionej śmierci. Właśnie dlatego TWD jest tak cholernie dołujące, bo tak zwyczajnie i po ludzku szuka się światełka w tunelu, chce się zobaczyć jakikolwiek happy end, nieważne, jak pokraczny by nie był w takich realiach. I chce się zobaczyć, jak Glenn w pełni dojrzewa do pozycji przywódcy - zresztą co tam dojrzewa, już w tym momencie stoi w pierwszym rzędzie z Rickiem i Michonne. Ale cały czas ma się te świadomość, że nie, nope, to nie jest osiągalny cel, będzie już tylko gorzej. Nowy obóz? Rozpadnie się. Każdy kolejny zgon? Będzie coraz bardziej odczuwalny, będzie coraz bardziej dewastował grupę (a nas przy okazji). I pozostaje tylko wypatrywać, z której strony nadejdzie kolejny cios.
Daryl pali, płacze i pokazuje autodestrukcyjne tendencje - solidny odcinek.
I O MÓJ BORZE, SZEŚĆDZIESIĄT ODCINKÓW CZEKAŁAM NA ZMIANĘ POGODY W TYM CHOLERNYM, MONOTONNYM UNIWERSUM. Wierzcie lub nie, ale na nic tak nie czekałam, ja na tę burzę z trailera ^_^
...szkoda tyko, że nie mogę się nią w pełni cieszyć, bo całą moją uwagę pochłania cierpiąca trójka 5b.
Also: tak, taktownie pomijamy jak grupa nie zauważyła zmiany w powietrzu czy nadciągających cumulonimbusów. Nie takie sprawy się już przemilczało (◡ ‿ ◡ ✿)
I znów wypływa ta kwestia: czy życie w post-apo ma sens? Owszem, dzieci, które się w tych realiach wychowają będą miały ten wątpliwy komfort niewiedzy, pytanie tylko, czy warto je w pierwszej kolejności sprowadzać na taki świat - czy będą miały szansę na doświadczenie czegokolwiek, poza strachem, głodem i przemocą. I aż strach pomyśleć, jak wyglądałoby społeczeństwo postawione na tak wątpliwych fundamentach. Bo obrazek, który maluje się przed nami po tych pięciu sezonach - to, co stało się z dobrymi ludźmi, stopniowe zatracanie człowieczeństwa, poczucia moralności - jest cokolwiek przerażający.
Owca daje najwyższą notę za dostarczenie tej kultowej linijki, w tej scenie lincolnowy Rick bije na głowę komiksowego Ricka. Ugh, tyle emocji. Wiecie czego im potrzeba? Grupowego uścisku, ot co.
*grupowe przytrzymywanie drzwi*
...close enough.
Tak oto angst i alienowanie się uratowało grupę. Ech, przestałam już rozkminiać, jak działa przestrzeń i dźwięk w tym serialu. I byłabym wdzięczna, gdyby ludzie przestali kłaść Judith na podłodze, przysięgam, więcej uwagi poświęcałam swojej piesuni w czasach szczenięctwa, niż oni poświęcają niemowlakowi. Ja rozumiem, że Carl chce pomóc i w ogóle, ale serio - jego cherlawe szitki na niewiele się tu zdadzą.
Żywioł się rozkokosił. Powiedzmy, że kupuję, że wichura stulecia, która powyrywała z ziemi drzewa z korzeniami nie uszkodziła szopy. Powiedzmy, że kupuję, że jakimś kosmicznym fartem żadne drzewo nie grzmotnęło prosto w szopę. Powiedzmy. Czuję się dziś szczodrze.
A Maggie miała w tym odcinku bardzo dużo interakcji z dziećmi. Całe dwie, z całymi dwoma. Dużo, jak na standardy TWD, znaczy się. I ta scena, w której otwiera oczy i pierwsze, co widzi, to Judith. I pamiętacie, jak Maggie rozważała opcję posiadania dziecka i życia, miast egzystowania? I czy nie wpisuje się to wszystko całkiem zgrabnie w całą narrację tego sezonu? I w końcu: czy scenarzyści nie udowodnili nam już po tysiąckroć, że choć jak chcą, to potrafią, ale zazwyczaj ich foreshadowing jest subtelny niczym armia radziecka? Tak tylko... podrzucam pod rozwagę.
No, ale żeby oddać jej nieco sprawiedliwości, absolutnie nikt nie wiedział, z całym tym brakiem spójności i konsekwencji w kreowaniu jej charakteru. I wiecie, chciałabym przestać się wyzłośliwiać, ale kiedy oni sami się tak podkładają... I gdyby się ktoś zastanawiał: tak, drażni mnie jak jasna cholera, że bohaterowie przeżywają na ekranie śmierć Beth bardziej, niż przeżywali śmierć Hersherla czy T-Doga, czy choćby domniemaną śmierć Carol. Znaczy, jasne, piękne ukoronowanie tej postaci, żyła jako plot-device, zeszła jako plot-device, ale na litość boską. Żądam sprawiedliwości, czy coś.
Ugh. Nieważne. Miło, kiedy postacie przebywające razem od trzech sezonów w końcu dostają jakiś porządny bonding time. Niby wiemy, że są ze sobą mocno zżyci, ale nie zaszkodzi o tym przypomnieć od czasu do czasu. I Maggie i Sasha - liczę na epicki bromans na tym gruncie, pamiętacie, jak ładnie zaczęła się formować ich przyjaźń podczas post-więziennego clusterfuck? I jak szybko ten wątek został porzucony, kiedy tylko Maggie znalazła Glenna? Także tak, domagam się kontynuacji. Zwłaszcza, kiedy dostały taką ładną scenę-paralelę do Ricka i Hershela z drugiego sezonu. Wiecie, o której scenie mówię. O tej "look Simba, everything the light touches is our kingdom". I jaka ta scena jest fantastyczna, i jak kamień spadł mi z serca po 45 minutach czekania na samobójstwo, i jak cudnie usłyszeć ich śmiech <3
Sasasa, Aaron! :D
I niby zachowanie Ricka jest całkiem zrozumiałe, nawet jeśli nieszczególnie racjonalne, ale ech... wtykanie groźby śmierci w co trzecie zdanie to overkill. I mordobicie. Mordobicie było już kompletnie zbędne.
Swoją drogą, kudosy dla aktora, bo nawet jeśli założymy, że nie wiemy, kto zacz - lub zupełnie szczerze nie wiemy - Ross Marquand po prostu emanuje jakimś takim wewnętrznym spokojem i uczciwością i praktycznie z marszu jest w stanie do siebie przekonać. Kontrast między nim a Gubernatorem portretowanym przez fantastycznego Davida Morrisseya jest tak widoczny. Bo jeśli idzie o Gubernatora - wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdzić, że yup, piękny uśmiech, spaczony umysł. Roztaczał wokół siebie tę aurę niebezpieczeństwa. Jak Lots-O'-Huggin' Bear. Cóż, oczywiście na korzyść Aarona przemawia także fakt, że nie zamordował wojskowych i nie wsadził ich głów do akwarium podczas pierwszych pięciu minut czasu ekranowego. I, no wiecie, nie każe się do siebie zwracać per generalissimus. I jak słusznie zauważyła Maggie, nie wykorzystał swojej niewątpliwej przewagi by w jakikolwiek sposób zaszkodzić grupie. I damn, ma dobrą linię argumentacyjną, nie czarujmy się. I obrazki. Wszystko jest lepsze, jeśli doda się obrazki.
Aaron: *opowiada o tym, w jaki sposób by ich zamordował* Możecie mi zaufać! - w tym szaleństwie jest metoda :D
Chcecie mi wmówić, że Judith jada żołędzie? -.-" A Aaron gotów jest przejechać pół stanu, narazić życie i zdrowie, dostać po mordzie i podziękować, ale musu jabłkowego nie ruszy?
Być może nie szaleją z rozwijaniem Rosity, ale przynajmniej nie olewają sprawy kompletnie i w jakiś sposób zaadresowali problemy między nią, a Abrahamem. Nie powiem, żebym była zachwycona, ale cóż, sporo się ostatnio dzieje, inne postacie wysunęły się na pierwszy plan, akcja ruszyła z kopyta do przodu - póki co wstrzymuję się z narzekaniem. Przynajmniej poświęcili im te parę sekund. Mendzenie mendzeniem, ale chyba wolę to, od wiecznego rozbijania grupy. No i kto wie, może doczekamy się jeszcze jakiegoś bottle episode.
Przykro się patrzy na Michonne w stanie skrajnej desperacji, ale damn, genialnie się ogląda Michonne przejmującą stery.
Dobra, okej, uwaga o podejrzanej ciszy panującej w w Woodbury i Sanktuarium jak najbardziej sensowna, ale! Ale średnio pasuje do tej historii, biorąc pod uwagę, że Michonne została do Woodbury zaciągnięta siłą, i kto wie, w jakim stanie, a Rick nigdy nie miał szansy na podejście do bram w, że się tak wyrażę, neutralnym stanie ducha. Bo jego pierwsza wizyta ma miejsce nocą (no to duh, oczywiście, że nie słyszał dzieci bawiących się na ulicach - dlaczego, na litość borską, dzieci miałyby się bawić nocą na ulicach? To by było dopiero niepokojące. Gdyby zaszedł za dnia - to zmienia postać rzeczy. Wtedy doszłyby do niego słodkie dźwięki mini-cywilizacji, bo jak pamiętamy, za dnia Woodbury spacerowało ulicami popijając poncz). Mało tego, kierował się tam, wiedząc dokładnie, co go czeka i kogo zastanie. I koniec końców zaserwowali nam dialog wpasowujący się idealnie w linię fabularną komiksu, ale serialu - już niekoniecznie.
I dlaczego są tak zaskoczeni tym, że ich słuchał? Duh? Oczywiście, że ich słuchał, zwrócił się do każdego po imieniu, myśleli, że siedział w krzakach i czytał im z ust? A skoro zaczęłam się już czepiać pierdół: wierzę, że księżyc był w pełni, a niebo bezchmurne tej nocy. Powiedzmy.
Ale nic nie szkodzi, bo tee-hee, zombie-o-lantern to taki fantastyczny, cudownie absurdalny pomysł :'D I mówcie co chcecie, ale te sceny z serii kawaleria-przybyła-w-ostatniej-chwili-i-rozstrzelała-zbójów zawsze dają mi masę radochy. Zapewne dlatego tak lubię Banshee :3
Iii wiecie, że wasz serial jest posrany, kiedy wasz pierwszy odruch po zobaczeniu szczęśliwej pary to --stop. Przestań, waść, przerwij na moment te czułości i zastanów się nad konsekwencjami swoich działań. Bo jeśli jest coś, czego TWD nienawidzi jeszcze bardziej od konsekwentności i realistycznych strzałów, to właśnie szczęśliwe związki. Och, tak wam razem dobrze? Urocze. ZRUJNUJMY TO NA ZAWSZE ʘ‿ʘ Jedyne, co utrzymuje Glaggie przy życiu, to kosmiczne pokłady dramy. I nie oszukujmy się, dni Glaggie też są policzone, czekają tylko na moment, w którym zaboli najbardziej :| Oh well, cieszmy się tym szczęściem, póki możemy, tak szybko zostaje zabite przy i zjedzone po porodzie, zainfekowane, spalone i skanibalizowane (is that even a word?).
Duch Dale'a wiecznie żywy <3
I czyj pistolet skończył w blenderze, bo kompletnie mi to umknęło?
A to przerażenie w oczach Ricka niemal nadrabia za jego galopującą paranoję, bo naprawdę ciężko było mu kibicować w tym tygodniu. Nawet wiedząc to, co wiemy.
Anyway, w przyszłym odcinku Rick zgoli brodę, będzie się działo.
Aaron: *opowiada o tym, w jaki sposób by ich zamordował* Możecie mi zaufać! - w tym szaleństwie jest metoda :D
Chcecie mi wmówić, że Judith jada żołędzie? -.-" A Aaron gotów jest przejechać pół stanu, narazić życie i zdrowie, dostać po mordzie i podziękować, ale musu jabłkowego nie ruszy?
Judging all of you. Włącznie z Rickiem karmiącym bezzębnego niemowlaka żołędziami i scenarzystami, którzy wpadli na ten genialny pomysł. Ktoś musi sobie porządnie posortować priorytety. |
Być może nie szaleją z rozwijaniem Rosity, ale przynajmniej nie olewają sprawy kompletnie i w jakiś sposób zaadresowali problemy między nią, a Abrahamem. Nie powiem, żebym była zachwycona, ale cóż, sporo się ostatnio dzieje, inne postacie wysunęły się na pierwszy plan, akcja ruszyła z kopyta do przodu - póki co wstrzymuję się z narzekaniem. Przynajmniej poświęcili im te parę sekund. Mendzenie mendzeniem, ale chyba wolę to, od wiecznego rozbijania grupy. No i kto wie, może doczekamy się jeszcze jakiegoś bottle episode.
Przykro się patrzy na Michonne w stanie skrajnej desperacji, ale damn, genialnie się ogląda Michonne przejmującą stery.
Dobra, okej, uwaga o podejrzanej ciszy panującej w w Woodbury i Sanktuarium jak najbardziej sensowna, ale! Ale średnio pasuje do tej historii, biorąc pod uwagę, że Michonne została do Woodbury zaciągnięta siłą, i kto wie, w jakim stanie, a Rick nigdy nie miał szansy na podejście do bram w, że się tak wyrażę, neutralnym stanie ducha. Bo jego pierwsza wizyta ma miejsce nocą (no to duh, oczywiście, że nie słyszał dzieci bawiących się na ulicach - dlaczego, na litość borską, dzieci miałyby się bawić nocą na ulicach? To by było dopiero niepokojące. Gdyby zaszedł za dnia - to zmienia postać rzeczy. Wtedy doszłyby do niego słodkie dźwięki mini-cywilizacji, bo jak pamiętamy, za dnia Woodbury spacerowało ulicami popijając poncz). Mało tego, kierował się tam, wiedząc dokładnie, co go czeka i kogo zastanie. I koniec końców zaserwowali nam dialog wpasowujący się idealnie w linię fabularną komiksu, ale serialu - już niekoniecznie.
I dlaczego są tak zaskoczeni tym, że ich słuchał? Duh? Oczywiście, że ich słuchał, zwrócił się do każdego po imieniu, myśleli, że siedział w krzakach i czytał im z ust? A skoro zaczęłam się już czepiać pierdół: wierzę, że księżyc był w pełni, a niebo bezchmurne tej nocy. Powiedzmy.
Ale nic nie szkodzi, bo tee-hee, zombie-o-lantern to taki fantastyczny, cudownie absurdalny pomysł :'D I mówcie co chcecie, ale te sceny z serii kawaleria-przybyła-w-ostatniej-chwili-i-rozstrzelała-zbójów zawsze dają mi masę radochy. Zapewne dlatego tak lubię Banshee :3
Iii wiecie, że wasz serial jest posrany, kiedy wasz pierwszy odruch po zobaczeniu szczęśliwej pary to --stop. Przestań, waść, przerwij na moment te czułości i zastanów się nad konsekwencjami swoich działań. Bo jeśli jest coś, czego TWD nienawidzi jeszcze bardziej od konsekwentności i realistycznych strzałów, to właśnie szczęśliwe związki. Och, tak wam razem dobrze? Urocze. ZRUJNUJMY TO NA ZAWSZE ʘ‿ʘ Jedyne, co utrzymuje Glaggie przy życiu, to kosmiczne pokłady dramy. I nie oszukujmy się, dni Glaggie też są policzone, czekają tylko na moment, w którym zaboli najbardziej :| Oh well, cieszmy się tym szczęściem, póki możemy, tak szybko zostaje zabite przy i zjedzone po porodzie, zainfekowane, spalone i skanibalizowane (is that even a word?).
Duch Dale'a wiecznie żywy <3
I czyj pistolet skończył w blenderze, bo kompletnie mi to umknęło?
A to przerażenie w oczach Ricka niemal nadrabia za jego galopującą paranoję, bo naprawdę ciężko było mu kibicować w tym tygodniu. Nawet wiedząc to, co wiemy.
Anyway, w przyszłym odcinku Rick zgoli brodę, będzie się działo.