3/20/2015

W skrócie | iZombie, The Returned US








iZombie, 1x01
Czyli ten serial, który jeszcze przed premierą wrzuciłam do worka "do kotleta"... no i w sumie tyle. Ot, taka głupotka, na którą można zerknąć znad talerza czy notatek.

Po szczerości gdyby nie cudna Rose McIver w roli tytułowego zombie o imieniu Liv (haha, takie śmieszne #nope) serial bardzo szybko stałby się dla mnie niezjadliwy. Bo nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że za całym projektem stoi grupka marketingowców śledzących trendy z ostatnich lat, pracujących nad formułą na hit sezonu. No więc mamy naszą apatyczną heroinę o ciętym języku, zombie, komiksową konwencję (i tak, wiem, adaptacja; ale ponoć serial z komiksu czerpie dość luźno) z jej wszystkimi uroczymi przywarami, do tego facet z brytyjskim akcentem, bo faceci z brytyjskim akcentem sprawiają, że wszystko staje się lepsze. No i narracja, którą po usunięciu słowa "zombie" można by wrzucić do absolutnie wszystkiego i nikt by się nie połapał. Serio, narracja ssie, mogłaby konkurować z niejednym animcem w zawodach na najbardziej bezużyteczny element opowiadania historii.

Ale na czym polega mój główny problem z tym serialem (czy raczej, pilotem): jest tak. strasznie. przewidywalny. I teraz powiecie no duh, to nie jest produkcja, która ma trzymać widownię na skraju fotela przez bite czterdzieści minut. I okej, prawda, to tytuł przeznaczony dla fanów konwencji, który ma cieszyć smaczkami, lekkim tonem i sympatycznymi bohaterami. Ale dla mnie to nieco za mało. Potrzebuję historii, która mnie choć trochę zaangażuje, czy to wątkiem głównym, czy sprawą tygodnia. A iZombie poległo na obu frontach. Do tego stopnia, że równie dobrze można by ten pierwszy odcinek kompletnie pominąć, wrzucić [insert tragic yet inspiring and strangely endearing backstory here] w napisach przed odcinkiem drugim i darować sobie ten festyn leniwego pisania.

To wszystko powiedziawszy: czekam na kolejny epizod i mam ogromną nadzieję na poprawę. Bo damn, mnie się te smaczki i te postacie podobają. I nie chcę kolejnego Constantine'a, który utopił te elementy w morzu nijakości.


The Returned US, 1x01-02
Za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że pozbyłam się tych masochistycznych skłonności do marnowania czasu na rzeczy z góry skazane na widowiskową klapę...

Nie mam pojęcia, co się działo w mojej głowie, kiedy odpaliłam pilota amerykańskiego remake'u Les Revenants - nie liczyłam przecież na wartościową adaptację, nie liczyłam nawet na minimum rozrywki. Wiedziałam, że czeka mnie jeno czterdzieści minut zgrzytania zębami, opcjonalnie rzucania mięsem. Spoiler alert: robiłam i to, i to. Zaczęłam mniej więcej w dziesiątej sekundzie. Odpaliłam odcinek... i musiałam się kilkukrotnie upewnić, czy aby na pewno wybrałam właściwy tytuł, bo oto roztaczała się przede mną panorama Gór Kaskadowych w piękny słoneczny dzień, a sielski obrazek uzupełniało Radical Face w soundtracku. Toteż przygodę z serialem zaczęłam od takiej oto radosnej myśli: jakim cudem wzięliście dwie rzeczy, które kocham i stworzyliście z tego coś, czego szczerze nie znoszę od pierwszego wejrzenia? Mam na myśli oczywiście oryginalną serię i kawałek Radical Face, nie kocham Gór Kaskadowych. Myśl druga: wow, widziałam już tę scenę, w nieporównywalnie lepszym wydaniu. I to by było na tyle - bo ta oto myśl stanowi idealne podsumowanie osiemdziesięciu minut, których już nigdy nie odzyskam. Ale po kolei, nadajmy temu zrzędzeniu nieco kontekstu.

Dobra, darujmy sobie zabawę w dwadzieścia pytań z Kapitanem Obwiesiem i pomińmy tę część z Ameryko, dlaczego? Skupmy się na rzeczy najistotniejszej: remake Les Revenants, pomijając sprawy oczywiste, nie ma racji bytu. Bo Les Revenants to jeden z najpełniejszych i najspójniejszych tytułów, jakie ma nam do zaoferowania telewizja - warstwa fabularna, estetyka, sceneria i oprawa muzyczna idealnie ze sobą współgrają, kreują hipnotyzujący świat, w którym można się zatopić na osiem godzin non stop. Twórcy mieli przed sobą bardzo jasną wizję i realizowali ją konsekwentnie do ostatniej minuty, panowie z Mogwai dostali do rąk pierwsze scenariusze mające służyć jako źródło inspiracji, z kolei ich kompozycje stanowiły inspirację dla ekipy filmowej. I efekt tej współpracy jest piorunujący - do tego stopnia, że po obejrzeniu pierwszego sezonu ciężko było cieszyć się byle jaką standardową zbitką ładnego ujęcia i nastrojowego kawałka, bo dysonans między tym, co widzimy, a tym, co słyszymy stawał się tak mocno odczuwalny. I w tym właśnie rzecz: remake może sobie przygarnąć bohaterów i ich historie, może sobie kręcić w pięknej lokacji teoretycznie idealnie wpasowującej się w klimat oryginału, może sobie znaleźć grupkę klonów francuskiej obsady i ochrzcić to wszystko muzyką uderzającą w podobne tony. Może sobie odtworzyć absolutnie każdy element i zrobić to z powodzeniem - ale nie jest w stanie ukryć faktu, że to wszystko części zamienne, które nigdy nie będą się tak cudownie przenikać i uzupełniać, nie uda im się ukryć tej fałszywej nuty. I tak oto lądujemy nie z popisem kreatywności i bezbłędnego pisania, a produktem - wypolerowanym na połysk i zapakowanym w ładne pudełko, ale nic poza tym.

Rzecz o tyle śmieszna, że im bardziej amerykanie starają się francuzów zmałpować, tym bardziej to małpowanie widoczne. Wieść gminna niesie, że po szóstym epizodzie planowany jest spory skok w bok od materiału źródłowego. Cóż, póki co zaserwowano nam dwa epizody niemalże klatka po klatce kalkujące Les Revenants. I naprawdę nie można zarzucić ekipie braku warsztatu, bo są to kalki w większości udane. Problem w tym, że nie sposób spojrzeć na nie jako na coś innego. I wracamy do punktu wyjścia: czy scena, którą właśnie obejrzeliśmy była fajna, klimatyczna i niosła ze sobą jakiś tam ładunek emocjonalny? Jasne. Tyle, że my już dokładnie tę samą scenę widzieliśmy trzy lata temu i była fajniejsza, miała lepszy klimat i była szalenie przejmująca. Czy aktorzy się sprawdzają? Pewnie, na planie zebrała się grupka zdolnych ludzi i nie da się im odmówić talentu. Tyle, że ich kreacje blakną w zestawieniu z francuską obsadą. Możemy sobie tak wyliczać w nieskończoność.

Czy warto? Nie. Nie dlatego, że to zła produkcja, jeśli nie mieliście okazji zapoznać się z Les Revenants istnieje spora szansa na to, że Returned was kupi. Pod koniec dnia to wciąż sprawnie zrealizowany projekt. Tylko po co zadowalać się wydmuszką?