4/26/2015

Qvo vadis, kulturo, czyli chaotyczny wpis o zmarnowanych ripostach, bionicznej ręce i snobizmie najgorszego sortu


Zastanawiacie się czasem nad ludźmi w takim najbardziej ogólnym sensie? Qvo vadis, człowieku, te sprawy? Ja, po szczerości, niezbyt często, bo to cholernie przygnębiające przemyślenia, które rzadko kiedy pokrywają się z tymi ładnymi inspirującymi filmikami, montowanymi przez Google pod koniec roku i z reguły konkluzja brzmi "a to dranie!". Ale okazjonalnie zdarza mi się gdybać nad popkulturą no i muszę - po prostu muszę - część tych rozważań poświęcić ludziom tak w ogóle (a to dranie!). I w takich oto niefortunnych okolicznościach przyszło mi się pochylić nad tymi feralnymi losami ludzkości i zadać pytanie: co takiego rypnęło się po drodze, że nagle doszliśmy do wniosku, że kultura jest nam zupełnie zbyteczna?

Ale żeby nie zaczynać od dupy strony: na początku było zombie. 

Zombie miała na imię Hannah. Po śmierci Hannah została naprawdę szkaradnym skurczybykiem i ta jej szkaradność spełniła swoją rolę wywołując w widzach strach i obrzydzenie. Ale jak to zombie mają w zwyczaju - Hannah pełniła w tej historii o wiele istotniejszą rolę, wykraczającą daleko poza jakieś tam bu! zza krzaków. Bo choć Hannah była, jak wyżej odnotowano, szkaradnym skurczybykiem - była również martwym człowiekiem (nie, to nie czas na "duh"). Hannah była dobrym człowiekiem, matką, która oddała życie za dzieci. Była osobą. Miała rodzinę, pracę, przyjaciół, zainteresowania. I choć pierwszą i najbardziej naturalną reakcją na jej widok były strach i obrzydzenie, równie naturalnym następstwem tej reakcji była głębsza refleksja. Nie mamy przed sobą czarno-białego obrazka, to nie będzie opowieść o policjantach i złodziejach, nie będzie cnotliwego bohatera na białym koniu, który po przebyciu długiej drogi i dowiedzeniu swojej szlachetności zmierzy się z arcyłotrem i przywróci ład i porządek. Nie będzie walki z wydumanymi konceptami, nie ma herosa, nie ma łotra, jest tylko nasz bohater, a w nim - jak w każdym człowieku - wybuchowa mieszanka heroizmu i okrucieństwa. I oto nasz plac boju. Sami zatem widzicie, że na drugi rzut oka Hannah to szalenie ważne zombie. I tyle wystarczy, by to dostrzec - dwa rzuty okiem. Bo Hannah nie pochodzi z Bergmanlandu, Hannah to cztery komiksowe kadry przekute w dwie serialowe sceny, wiecie, od ludzi dla ludzi. Dobra rozrywka w przystępnej formie. Toteż kiedy podczas luźniej rozmowy o zombie, pogodzie i życiu tak w ogóle podzieliłam się tą myślą ze znajomą i w odpowiedzi usłyszałam "eee, no co ty, takie rzeczy w serialu?" a do tego - coby dodać kpinę do kopniaka - zostałam potraktowana spojrzeniem pełnym politowania... przyznam, brakło mi słów. A co było potem, sami wiecie - spędziłam kolejne czterdzieści siedem godzin na obmyślaniu idealnej riposty, która będzie wystarczająco cięta, by zadośćuczynić mi za spojrzenie pełne politowania, ale też nie nazbyt jadowita, żeby nie wyjść na małego zarozumiałego maniaka. Czterdziestą ósmą godzinę spędziłam na pluciu sobie w brodę, bo to była naprawdę dobra riposta.

Nic to.

Idealnie wyważone riposty na bok - przecież to nie wina mojej znajomej, że widzi telewizję jako gorszą formę rozrywki. Ba, że widzi rozrywkę jako gorszą formę kultury. Czy nie tego była uczona przez całe życie? Bo kiedy się nad tym zastanowić - system edukacji wpaja nam snobizm, i to snobizm tego najgorszego sortu, bo zbudowany na totalnej ignorancji. A to dranie.

Przypominacie sobie choć jeden tytuł omawiany w szkole, który został wam przedstawiony ze względu na swoją wartość artystyczną? Nie po to, by przeczytać sześć obowiązkowych lektur z dwudziestolecia międzywojennego, no bo przecież trzeba znać sześć tekstów z dwudziestolecia międzywojennego. Czy choć raz omówiliście na WOKu obraz czy utwór z powodów innych niż "bo to wiedza ogólna i trzeba znać"? Nie żebym się z tym stanowiskiem sprzeczała, to wszystko jest wiedza ogólna, wypada, ale tak w gruncie rzeczy - po prostu fajnie ją mieć. Ale nie w tym rzecz. Do czego zmierzam: czy kiedykolwiek na przestrzeni tych dwunastu lat zostaliśmy nauczeni tego, że obcowanie z kulturą jest nam potrzebne? Nie dla lepszego pojęcia epoki historycznej, nie do zdania matury, nie dlatego, że trzeba czy wypada. Ale dlatego, że człowiek to złożona bestia i jego potrzeby wykraczają poza siusiu, papu, spanie, skompletowanie obiecującego CV i znalezienie dobrej pracy. I znów, nie chodzi o to, bo popaść w kolejny rant o systemie szkolnictwa czy nauczycielach, którzy minęli się z powołaniem. Chciałabym żeby to wszystko było takie proste, chciałabym móc skierować całą tę bezsilną złość na wypalonych polonistów, ale wiem, że pod koniec dnia robią, co muszą, żeby przygotować nas do matury. I prawdopodobnie większość z nich nie jest z tego powodu o wiele szczęśliwsza od samych uczniów. I prawdopodobnie stąd wypalenie zawodowe przed trzydziestką. Skupiamy się na dzieciakach, dla których za moment Shakespeare zostanie zrujnowany na resztę życia, wrzucony do worka z ramami chronologicznymi, gatunkowymi i motywami literackimi. Co musi czuć pasjonat języka, który za moment po raz setny zamorduje Shakespeare'a? Poprzestańmy zatem na stwierdzeniu, że cały ten układ to błędne koło i dajmy odetchnąć biednym belfrom.

Ale o ironio, system, który tak skrajnie kulturę ignoruje - z czyjej winy, nie wnikajmy - zdołał zaszczepić w nas tyle niebezpiecznych, toksycznych przekonań. Wpoił nam, że kultura to rzecz dla ludzi wykształconych, mądrzejszych, lepszych od przeciętnego zjadacza chleba. To coś, z czego się uczymy, coś, co omawiamy, rozkładamy na czynniki pierwsze, katalogujemy, czerpiemy jakąś konkretną, wymierną korzyść. I w tym całym zamieszaniu przestajemy kulturę przeżywać. Wszyscy widzieliśmy Stańczyka Matejki, ale w ilu osobach ten obraz wzbudził jakiekolwiek emocje? Każdy wie, co stało się z w "Hamlecie", ale ile osób jest w stanie powiedzieć, co działo się z samym Hamletem? Czy może raczej: ile osób jest skłonnych do takich rozważań? W tym momencie jedyne, co przychodzi mi na myśl, to rząd znaków zapytania. Bo w pewnym momencie jako społeczeństwo przestaliśmy dopuszczać do siebie myśl, że istnieją rzeczy nieco bardziej złożone od konstrukcji sonetu angielskiego, rzeczy, o których być może warto od czasu do czasu porozmawiać.

...ok, przyznaję, to były dwa nadto dramatyczne akapity. Postaram się nieco spuścić z tonu. Ale chyba właśnie to stanowi mój największy problem w całym tym zamieszaniu: mam cholernie emocjonalny stosunek do kultury, w każdym jej wydaniu. Przygnębiające obrazy wprawiają mnie w przygnębienie. Bawią mnie komedie. Wkurza mnie Hamlet. I smuci mnie zombie Hannah. Porusza mnie to w ten czy inny sposób i te wszystkie emocje są integralną częścią całego doświadczenia. System, który karmi nas sztuką w totalnym oderwaniu od tej warstwy emocjonalnej sprawia, że cóż... raz jeszcze, będę dramatyczna, ale te wszystkie dzieła tracą na wartości. I prowadzi do totalnie absurdalnej sytuacji, w której tworzymy sztuczne podziały na kulturę i rozrywkę, iloczynu brak. "Wartościowe dzieła" to w gruncie rzeczy te, w których żadnej wartości ponad tę, którą bezmyślnie wchłonęliśmy nie widzimy, a te bliskie sercu oddzielamy grubą linią, zbywamy, traktujemy jak głupotki niewarte głębszej refleksji, bo hej, kultura to poważna sprawa. A to? Och, to tylko film, to tylko serial, tylko taka tam głupia piosenka. Dajemy się wpędzać w poczucie winy z powodu utworów, które nas poruszają, czy choćby pozwalają na te dwadzieścia minut oderwać się od rzeczywistości, bo przez kilkanaście lat wmawiano nam, że "kultura musi być wartościowa" - ale co się za tym stwierdzeniem kryje? Ma być stymulująca intelektualnie, ma pełnić funkcję dydaktyczną, ma być perfekcyjnie wykonana, ma redefiniować swój gatunek, co? Dlaczego tak mało osób postrzega możliwość oderwania się od rzeczywistości czy doświadczenia rzędu emocji jako wartość samą w sobie? I dlaczego tak wiele umniejsza wartość własnych przeżyć mierząc je "wartością" ich źródła? Przecież na koniec dnia łzy rozlane nad losem ulubionego nastoletniego wilkołaka są równie prawdziwe, jak łzy rozlane nad losem Fantyny i Kozety, a w kilkudziesięciostronicowy elaborat o bionicznej ręce Bucky'ego Barnesa zostało włożone tyle samo pracy i zapału, co w kilkudziesięciostronicowy elaborat o ciemnej stronie amerykańskiego snu u Dreisera. 

Znów, chciałabym wykorzystać tę swoją idealnie wyważoną ripostę. Ale podobnie jak w kwestii wypalonych polonistów - zwyczajnie nie widzę sensu w szukaniu chłopca do bicia. Coś nawaliło i nie jestem w stanie wskazać tego palcem, ani tym bardziej zdzielić w łeb. Zatem kolejna notka spod znaku wylewania żali w pustkę. 

Ale żeby zakończyć nieco weselszym akcentem: to jest właśnie to, co sprawia, że blogosfera jest tak uzależniającym miejscem - nie brak tu ludzi, którzy radośnie taplają się w popkulturze i dzielą się tym bezkompromisowym entuzjazmem z każdym napotkanym internautą, za nic mając wydumane podziały. I chwała wam za to.