Ugh, sequele. Also, spoilery, cała masa ogromnych spoilerów, czytacie na własną odpowiedzialność.
I niby wiedziałam czego się spodziewać – wiem, czego się spodziewać za każdym razem kiedy sięgam po horror z fatalnym podtytułem, który sprawia, że doceniam dystrybutorów ograniczających się do pięknego w swej prostocie numerowania tytułów, bo, wow, „Kobieta w Czerni: Anioł Śmierci”? W sensie: „Jennet: Jennet”?... No rozkoszne. To nawet lepsze od tego sequela „Nawiedzenia w Connecticut”, którego akcja rozgrywała się w Georgii. Ujmuje mnie prostolinijność przekazu: pfff, co nam po ciągłości historii, potrzebowaliśmy tylko tytułu, od którego możemy z powodzeniem odciąć kupon pod pozorem tworzenia spójnej serii. I patrząc na sprawę racjonalnie: ja to wszystko wiem, nie powinnam mieć względem „Jennet: Jennet” żadnych oczekiwań. Ale serce nie sługa i za każdym razem, kiedy widzę kontynuację ghost story odzywa się we mnie fan gatunku. I mam nadzieję, że być może mam do czynienia z drugim fanem gatunku, który po zapoznaniu się z oryginałem pomyślał, że to po prostu dobra historia i chciał jej oddać taki zwyczajny fanowski ukłon. No i w końcu: każde ghost story zaczyna się od ludzkiej tragedii i każde ghost story ma potencjalnie dwie ofiary: protagonistę i antagonistę. Te opowieści aż chce się drążyć i pokazywać bohaterów w nowym świetle. Więc pod koniec dnia daję szansę wszystkim skazanym na niepowodzenie horrorom z fatalnymi podtytułami. Wiem, naiwna jestem.
Ale wiecie, co w „Jennet: Jennet”
było najgorsze? Ten sequel mógł być autentycznie ciekawym straszakiem. Niestety,
choć pierwszy akt wyznacza naszym postaciom bardzo jasną acz ciekawą
trajektorię lotu na resztę historii, to już drugi totalnie to wszystko rozmąca
i w efekcie trzeci, miast dotrzeć do konkluzji rozbiega się na wszystkie strony
ostatecznie decydując się podążyć śladami poprzednika i kopiuje największy plot
twist całej opowieści, tym samym pozostawiając widza w stanie skrajnego
zagubienia, bo na Boga, twórco, tak właściwie to co ty mi próbujesz pokazać?
A zatem fabuła: poznajemy naszą
główną bohaterkę, Eve, wrażliwą kobietę o ciepłym usposobieniu. Jak pierwszy
kwadrans sugeruje, drugi pokazuje, a trzeci łopatologicznie widowni wykłada –
Eve i Jennet dzielą doświadczenie, które pozwoli Eve na dogłębne zrozumienie
tragedii Jennet. Ta paralela zapoczątkowana w akcie pierwszym powinna zostać w
drugim rozwinięta na tyle, by wytłumaczyć dlaczego w akcie trzecim Eve pojmuje
motywy – i siłą rzeczy pragnienia – Jennet tak gruntownie, że jest w stanie
przejrzeć i udaremnić jej plany, nie uciekając się przy tym do nagłej
iluminacji i wyciągania konkluzji prosto z rzyci. To raz. Dwa: czy ta paralela
nie powinna jednocześnie stanowić głównej osi całej historii? Czy nie po to
wróciliśmy do domu na Węgorzowych Moczarach, by odkryć kolejną warstwę tej
historii, poznać ją z nowej perspektywy, zobaczyć poniekąd making of Kobiety w
czerni? Tymczasem więcej zrozumienia i sympatii dla tej postaci uświadczyliśmy
ze strony Arthura, który choć ani przez moment nie przestał postrzegać Jennet
jako wroga, to jednocześnie był w stanie dojrzeć w niej cierpiącą matkę i
udręczoną duszę. Nie zapominajmy, że jego plan na rozprawienie się z Jennet
polegał na niczym innym, jak uśmierzeniu jej bólu i zapewnieniu spokoju. Zjawa
nie zostaje rozgrzeszona czy wybielona, ale jej ból – jej człowieczeństwo –
zostaje uznane, a co za tym idzie: duch jest pełnoprawną postacią, nie tylko
destrukcyjną siłą niewiadomej proweniencji, której istnienie skupia się wokół
main hero. I na rozwinięcie właśnie tego aspektu opowieści tak strasznie tutaj
liczyłam, tymczasem cały proces zapoznawania Eve z Jennet przebiega od „ojej,
biedna kobieta” prosto do „a fe, niedobra kobieta!”. Co się stało z tą
paralelą? Po co ta scena w piwnicy, kiedy widzimy Eve z przysłoniętą twarzą,
która praktycznie krzyczy „foreshadowing”? Po co kreowanie Eve na podobieństwo
Jennet w kwestii jej relacji z jednym z chłopców? Bo hej, zgadnijcie co? Cała
ta historia, która mogła nam pokazać jak rozpacz i desperacja spowodowane
utratą dziecka mogą wpłynąć na człowieka, ile mrocznych, niebezpiecznych
instynktów kryje się w każdym z nas, jak cienka linia oddziela protagonistów od
antagonistów? Zapomnijcie o tym. „Anioł
śmierci” to, w największym skrócie, catfight o fant, w tej roli dziecko z
traumą. Co prowadzi nas do kolejnego problemu: dzieci w horrorze.
Nie lubię dzieci w horrorze. Po
części dlatego, że ciężko o utalentowanego aktora dziecięcego, który zdoła
wykrzesać z siebie coś ponad jelenie oczy i piski przyprawiające o migrenę. Ale
przede wszystkim z tego prostego powodu, że dziecko w horrorze pełni funkcję
rekwizytu, który nie kieruje się własnym rozumem czy choćby instynktami, a
twórczą inwencją scenarzysty. Nie jest małą osobą z własnym charakterem, tylko
przedmiotem sporu, nagrodą, cegiełką, którą da się wmurować w każdą dziurę. W
związku z tym osobowość cegiełki zmienia się ze sceny na scenę, cegiełka robi
rzeczy tak bardzo sprzeczne ze swoją naturą, cegiełka jest tak cholernie jednowymiarowa,
że cała niewiara, którą przed seansem odwiesiłam wraca ze zdwojoną siłą. Tutejsza
cegiełka ma na imię Edward i zagrana jest całkiem sympatycznie, nie jest
przesadzona w żadną stronę, jest naprawdę okej. Przynajmniej do momentu, w
którym scenarzysta postanawia przebrać go za your-generic-creepy-kid z serii
you-have-one-cryptic-massage. Rozumiem, że ta interakcja, którą mam na myśli ma
miejsce tuż po jego pierwszym zetknięciu oko w oko z Jennet, rozumiem, że to ma
być ta początkowa faza opętania-nie-opętania, ale zlitujcie się, to wciąż to
samo dziecko. Przede wszystkim: to dziecko. I scena, w której Eve stara się z
nim porozumieć na osobności, kiedy Edward ot tak zostawia naszą bohaterkę w pół
reakcji – równie dobrze mógł obwieścić „nie mam dziś dla pani więcej czasu, ta
dyskusja dobiegła końca”, obrócić się w magicznie zmaterializowanym fotelu w
stronę magicznie zmaterializowanego okna panoramicznego i zaciągnąć magicznie
zmaterializowanym cygarem, tak absurdalne i kompletnie nie na miejscu
zachowanie to jest. Nijak nie współgra ze wszystkim, co nam do tej pory
pokazano i zamiast napawać się atmosferą grozy – do stworzenia której to
lekceważące zachowanie było według twórców niezbędne – cała uwaga skupia się na
tym, jak wymuszona scena to była. A przekucie Edwarda w rekwizyt sprawia, że
cała jego relacja z Eve zdaje się cokolwiek wydumana. Bo w jednym momencie
nasza bohaterka ma do świeżo osieroconego dziecka słabość – co jest jak
najbardziej zrozumiałe – ale już scenę później ma z chłopcem jakąś
niewiarygodnie głęboką więź emocjonalną. Problem w tym, że film nam w ogóle nie
pokazuje formowania tej zażyłości, to kolejna scenariuszowa rewolucja z serii
blink-and-you’ll-miss-it, gdzie szczytem absurdu są desperackie okrzyki Eve,
przekonanej o tym, że Jennet próbuje zwrócić Edwarda przeciwko niej. O rany,
nie chcę być tym jednym dupkiem, który stwierdza oczywistości, ale na Boga,
kobieto, do takich manewrów potrzebne jest jakieś tam przywiązanie ze strony
zwracanego. Co nam pokazano to pewna doza zaufania do miłej pani opiekunki. Absolutnie
nic w krótkiej acz burzliwej znajomości tej dwójki nie prowokuje tak silnych
reakcji ze strony głównej bohaterki. Umacnia to natomiast rolę dziecka jako
przedmiotu – nawet nie żadnego konkretnego dziecka, po prostu: dziecka.
Stracisz jedno, zawsze możesz znaleźć ekwiwalent w podobnym kształcie i rozmiarze,
co za różnica.
Co jeszcze z mankamentów?
Nastrój. Nie żeby produkcja w tej kwestii leżała, scenografia wciąż jest
fantastyczna, nie brak scen z ładnie zbudowanym napięciem – ot, milczenie
Edwarda było niezłym posunięciem, jego skrajna bezradność, zarówno fizyczna jak
i emocjonalna jest bardzo dobrym fundamentem do zbudowania autentycznego
poczucia zagrożenia. Ale to wszystko powiedziawszy: jedynka była lepsza.
Obserwowanie Arthura samotnie przemierzającego puste, ciemne korytarze i
obserwowanie jego reakcji, ogarniającej go paniki, prób zwalczenia strachu logiką
– to wszystko dawało o wiele więcej satysfakcji niż Eve wygłaszająca banalne
kwestie na modłę „och, ten pokój jest zimny”.
Ech, show, don’t tell. Nie mówcie mi, że pokój jest zimny, pokażcie mi to, dajcie mi poczuć ten nienaturalny chłód,
sprawcie, że po wkroczeniu do epicentrum zua poczuję to samo, co main hero.
Skoro jesteśmy przy epicentrum zua – ano właśnie, groza zdaje się skupiać wokół
jednego konkretnego miejsca i wypada to po prostu słabo na tle naszego
poprzedniego doświadczenia, kiedy wpływ Jennet wyraźnie wykraczał poza dom,
ciemne chmury wisiały nad całą wioską i nie dało się uciec przed tym przytłaczającym
poczuciem osaczenia. I na sam koniec rzecz, która sprawiła, że miałam ochotę
wyłączyć film na dziesięć minut przed napisami i spalić płytę na stosie:
zaiwanili patent na duchy od przyjaciół z Azji. Więc ta majestatycznie sunąca nad
podłogą pani w kirze spidermenowała po suficie. I niech to wam posłuży za
ilustrację tego, jak bardzo zabrakło wizji na trzeci akt.
Ale. Wpadki wpadkami, twórcom
należy się też parę kudosów. Raz, za Eve i Harry’ego, za to, że ta dwójka
pozostaje wierna własnym charakterom (jakkolwiek koślawo nakreślone by nie
były) a ich losy nie są definiowane przez tę przelotną znajomość z potencjałem
na romans, a przez wszystkie życiowe doświadczenia. Schodzą ze sceny jako
indywidualne postacie, nie kolektyw, czego się na tym etapie naprawdę
spodziewałam. Podobało mi się, że priorytetem Eve jest życie dziecka – nawet jeśli
była to relacja cokolwiek wydumana. Podobało mi się, że ostateczne poświęcenie
Harry’ego wynikało z jego charakteru i historii, nie magicznie
zmaterializowanego uczucia do głównej bohaterki. Podobało mi się, że jego
śmierć była tak naturalnym, sensownym i po prostu ładnym domknięciem jego story
arcu. I wierzcie mi, w całym bajzlu te wątki wskakujące z powrotem na
odpowiednie tory były prawdziwym błogosławieństwem. Podobała mi się kreacja
Jean, którą tak łatwo można było zredukować do zimnej jędzy, tymczasem
stopniowo dostrzegamy jej dobre serce i motywację stojącą za utrzymywaniem tej
fasady chłodu i dystansu. Tyle z pozytywów, czas na tego finalnego kopniaka.
Docieramy do ostatniej sceny i
tego nieszczęsnego odgrzanego plot twistu. Otóż okazuje się, że happy end jest
tylko pozorny, a Jennet depcze naszym bohaterom po piętach. I po obejrzeniu
pozostaje już załamać ręce i ciężko westchnąć nad tym, jak strasznie zabrakło
pomysłu na kontynuację „Kobiety…”. Wow, poświęcenie Harry’ego nie załatwiło
sprawy. No duh – pewnie, że nie załatwiło. Dlaczego cokolwiek miałoby się
zmienić? Przecież to właśnie pokazał nam bardzo dosadnie finał jedynki: gniew
Jennet jest nie do okiełznania, nigdy nie zapomina, nigdy nie wybacza, szubi
dubi, napisaliście to na plakacie, zapewne głównie z braku lepszej catchphrase,
ale wciąż. Więc… co? Widzowie mieli być zaskoczeni? Nie, sorry, ten statek już
dawno odpłynął. Co- jak- po co to? Cały
ten sequel prowadził znikąd do nikąd. Nie wprowadził do tej historii absolutnie
nic nowego. U Jennet po staremu, tia, to wszystko o czym mogliście przeczytać
sobie trzy dekady temu? Yup, wciąż aktualne. I to by było na tyle. Nosz
cholera.
„Kobieta w Czerni” to fantastyczna tradycyjna ghost story,
którą z całego serca polecam. Doczekała się dwóch równie fantastycznych
ekranizacji. Również polecam. Otwarte zakończenie czy nie, jest kompletną
opowieścią i wpisanie się w tę narrację wymagało niemałego wysiłku. Ale nie
było niemożliwe. Damn, dobry fanfic zawsze w cenie. Potrzeba było tylko zwykłego
fanowskiego zapału i wyobraźni. Niestety, zabrakło obu i ten zalążek pomysłu
nijak nie jest w stanie tego wynagrodzić. Kiszka.