5/09/2015

Coś ty Whedonowi zrobiła, Wdowo...


To nie jest recenzja. Raz, że recenzji pisać nie potrafię, dwa, że komiksy to bardzo nie moja działka i wszystko co na ten temat piszę trzeba przyjmować z ogromnym przymrużeniem oka. Also, samo MCU do niedawna obserwowałam raczej z uprzejmym zainteresowaniem niźli fanowskim zacięciem, także tak. Brak kompetencji i SPOILERY, zostaliście ostrzeżeni. Rant będzie.

A zatem. Nie spodziewałam się fajerwerków. Albo raczej - spodziewałam się fajerwerków i niczego poza nimi. Znaczy, widziałam poprzednich "Avengersów", wiedziałam na co się piszę i przed seansem poczyniłam stosowne przygotowania mentalne. To jest, przypomniałam sobie seans drugiego "Thora", zaniżyłam poprzeczkę o kolejne siedem oczek i uznałam, że hej, teraz może być już tylko lepiej. Byłam też doskonale świadoma poruszenia w fandomie, nawet chodząc po internetach slalomem nie da się nie zauważyć dzikiego tłumu uzbrojonego w widły i pochodnie podążającego śladem Whedona. Ale wiecie - niewiele sobie z tego robiłam. W końcu dzień, w którym tumblrowicze nie będą gonili za kimś z widłami będzie prawdopodobnie dniem Sądu Ostatecznego. Więc radośnie omijałam spoilery i puszczałam bokiem wszystkie komentarze zawierające magiczne słówko "problematyczny". Dotrwałam do premiery. I o rany, ten film jest problematyczny.

No, nie do końca film. Raczej pewna scena - nie trzeba mówić nic więcej, wszyscy wiedzą o co chodzi. Ta scena, która momentalnie wybiła mnie z rytmu i sprawiła, że wyrwało mi się ciche acz wymowne what the fuck. No wiecie, ta "nie mogę mieć dzieci, jestę potworę" scena. "Ty popsułeś miasto i prawdopodobnie uszkodziłeś/wymordowałeś masę cywilów, ja jestem bezpłodna, totalnie się rozumiemy, och, Hulku, adoruję cię, it was so meant to be!". Ok, rozumiem, nie tak to miało wyglądać. Oboje zostali nijako pozbawieni człowieczeństwa i zamienieni w potwory, Bruce dosłownie, Natashy człowieczeństwo ukradł Red Room. Znaczy, zamienili ją w chodzącą broń pozbawioną własnej agendy, emocji, przekonań, pragnień, wszystkiego. Tak, łapię. I tak, zgadzam się, w rzeczy samej jest to doświadczenie, które może zbliżyć ludzi. Być może przekuwanie tej raptownej bliskości w romans to już overkill, ale dobra, to jest najmniejszy problem w tym bajzlu. W każdym razie nie chcę dołączać do wściekłego tłumu z widłami. Nie jestem fanką pracy Whedona, ale nie mogę mu odmówić talentu do kręcenia lekkich, nieangażujących blockbusterów. Do tego nie śledzę zbyt uważnie jego wypowiedzi, więc serio - nie chcę ślepo krytykować. Jestem w stanie dać mu pewien kredyt zaufania, bo naprawdę wierzę w to, że nie taki miał być przekaz tej sceny. Ale jest. Bo kompletnie brakuje jej kontekstu. Całej tej relacji kompletnie brakuje kontekstu - w zeszłym roku Natasha budowała cudny bromans ze Stevem i biegała z naszyjnikiem ze strzałką na szyi, a tu nagle bum!, SS Bruce&Natasha rusza pełną parą i najwyraźniej wszyscy to widzą. Aż przypomniał mi się pewien równie subtelny zabieg z pewnego serialu o nastoletnich wilkołakach, kiedy pewna postać wyszła z siebie i stanęła obok by wyjawić nam prawdy objawione o main hero. No nie dało się inaczej, bo działania main hero w życiu by nas na te prawdy nie naprowadziły. Ech, łapiecie do czego zmierzam, kończę offtop. Wracając do tematu: są skróty myślowe i są skróty--na Odyna, nie idź tą ścieżką, tędy droga do szaleństwa. Bo choć widać jak na dłoni jaki był oryginalny zamysł na tę scenę - produkt końcowy jest tak fatalny. I nie chcę Whedona nazywać mizoginistą, seksistą czy jakkolwiek ochrzcił go Tumblr - nie dlatego, że się asekuruję, po prostu za mało wiem o człowieku, a bezmyślne rzucanie pewnymi określeniami pociąga za sobą ogromne konsekwencje. Także nie oceniam whedonowych przekonań, a whedonowy warsztat. Bo jakim cudem wypluł z siebie tak okropny dialog i nie dostrzegł jego koszmarnego wydźwięku? Po co w ogóle brał się za temat, który sam format filmu z góry skazuje na umoczenie? To produkcja z ośmioma? dziesięcioma? wiodącymi postaciami, oczywistym było, że braknie czasu na zagłębianie się w meandry psychiki bohaterów i nie da się tego problemu porządnie rozwinąć i umieścić w należytym kontekście. Znów - łapię, do czego Whedon może tu zmierzać: choć Natasha odzyskuje mentalną równowagę, uczy się ufać i budować zdrowe relacje et cetera, et cetera - pewnych sfer życia nie da się odbudować, odzyskać. Fair enough. Nie będę też wnikała w to, czy Wdowa faktycznie rodzinę chciałaby założyć i jak te chęci wpisują się w całą debatę "kobieta, a..." - bo też nie wydaje mi się, by tak naprawdę o to się rozchodziło. Co jest tutaj ważne, to fakt, że Natasha zostaje brutalnie pozbawiona wyboru. To jest sedno jej wypowiedzi. Czy może, to miało być sedno, w wizji autorskiej. Ale nie to wynika z tej rozmowy. Bo to nie był czas i miejsce na poruszanie takich tematów, to nie jest kwestia, którą można sobie bezwiednie wrzucić między przekomarzanki młodej pary czy rozmowy od serca zamknięte w półsłówkach. Być może nie było złej woli, ale wynik jest fatalny, żeby nie powiedzieć: zwyczajnie odpychający.

Rantowanie o tym, jak przedziwny i wyciągnięty z rzyci był ten związek już sobie daruję. Nope, nie będę pluć jadem na zamienienie Natashy w damę w opałach do wyciągania z klatek i noszenia na rękach. Mniejsza o kolejną dawkę leniwego pisania Steve'a - niestety, niczego innego się po pierwszej części nie spodziewałam. Nie będę złorzeczyć na śmierć Pietro, która była tak strasznie durna. Bo jasne, gość jest tak szybki, że aż musiał się zatrzymać miast Clinta odepchnąć czy pchnąć na ziemię, czy co bądź. Umówmy się, ludzie, których mocą jest super szybkość powinni... no wiecie... ruszać się super szybko. Natomiast z całą pewnością nie powinni stawać. Nie, nie będę się wściekać na to, jak Whedon postanowił zignorować istnienie Bucky'ego. Głównie dlatego, że jestem nieco zafiksowana na punkcie Bucky'ego i moje zarzuty niekoniecznie wynikają z rozsądku ^_^ Zresztą może to i lepiej, proszę zostawić Bucky'ego braciom Russo. Bo co się nasuwa na myśl po tym seansie to: Whedon, waść, jesteś niekompetentny. I źle się dzieje, jeśli tę niekompetencję dostrzega taki niedzielny fan jak ja. Niewiele wiem o komiksach, ale wiem, że to medium zupełnie inne od filmu i co za tym idzie, rządzi się innymi prawami. Pozwala na utylizowanie środków, które niekoniecznie sprawdzą się poza kartami zeszytu. Dopuszcza pewną dozę kiczu, która na ekranie się nie sprawdza, nie spełnia swojej oryginalnej roli, wywołuje jeno poczucie zażenowania. I nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdzie bracia Russo doskonale sobie z tego faktu zdają sprawę i nie przkuwają bezmyślnie dymków na słowa padające z ust aktorów, tam Whedon uparł się na realizowanie swojej stricte komiksowej wizji na wielkim ekranie i pod koniec dnia ugryzła go ta wizja w dupę.

Żeby oddać AoU nieco sprawiedliwości: film miał swoje momenty. Steve ładnie rzuca motorami. I tarczą - tarcza taka fajna. Thor wciąż ma młotek. "Yay" Tony'ego było urocze. I Sam przyszedł pograć w bilarda. I do tego sprowadza się cała frajda z seansu: do paru fajnych momentów. Pomijając  scenę - solidne meh.