5/23/2015

Historia zmarnowanych okazji, czyli w paru słowach o moim problemie z Parks & Recreation











Notka będzie zawierała masę ogromnych spoilerów, w tym omówienie pokrótce finału, także jeśli Parks & Rec nie widzieliście – to nie jest tekst dla was. Co musicie o serialu wiedzieć, to że jest fantastycznym, lekkim, a przy tym niesamowicie wciągającym i angażującym sitcomem kręconym w formie quasi-dokumentu z ciągotami do satyry i trafnego komentarza społecznego, świat zapełniony jest ujmującymi, pełnowymiarowymi bohaterami doskonale sportretowanymi przez genialną obsadę i bardzo, bardzo warto. Polecam z całego serca. A teraz idźcie sobie, od następnego akapitu będzie tylko dla wtajemniczonych.

!SPOILERY!

Jestem tym serialem zachwycona, stawiam go na równi ze Scrubs i Friends, i tak samo jak w przypadku obu tych tytułów historia Leslie Knope doczekała się pięknego finału. I nie będę tego kwestionować, widownia na całym świecie rozpływała się w zachwytach nad ostatnim sezonem i ostatnim odcinkiem i ja do tych pochwał zdecydowanie dołączam. Tak jakby. To jest, podoba mi się ogromnie doprowadzenie historii wszystkich bohaterów do ich bajkowego happy endu – scenarzyści nie tylko poszli śladami Scrubs, wręcz Scrubs prześcignęli. Co mnie natomiast irytowało po zbóju, to sposób, w jaki postanowiono te happily ever after zrealizować. I właściwie przez cały okres trwania dwóch ostatnich sezonów nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Parks to jednak trochę serial straconych okazji, do pewnego momentu twórcy jakby naprawdę chcieli zrobić coś innego, ale koniec końców za każdym razem wycofywali się rakiem na ostatniej prostej. Tak, piję do Great Baby DBoom.

I okej, osobiście nie przepadam za dziećmi, jestem na etapie życia, w którym kompletnie nie pojmuję uroku posiadania dziecka, podejrzewam, że to nawet nie etap, a generalne podejście do życia, nie stawiam znaku równości między zakładaniem rodziny a wypychaniem członka rodziny z macicy. Ale to wszystko powiedziawszy: mam wystarczająco dużo empatii, by chęć posiadania dziecka rozumieć. W teorii. I nie mam absolutnie żadnego problemu z ludźmi, którzy spełniają się wychowując dzieci, a jeśli potrafią to połączyć z karierą zawodową – kudosy za życiowe ogarnięcie. Natomiast mam ogromny problem ze społeczeństwem, które wmawia mi, że do spełnienia dziecko jest mi absolutnie niezbędne. I że istnieje jedyna słuszna forma rodziny, składająca się kolejno z kochających się rodziców i półtora dziecka. A taką właśnie wizję na sam koniec funduje nam Parks & Rec – ten serial, który dostarczył nam tyle fantastycznych postaci kobiet, które od tych norm w ten czy inny sposób odstawały. Tylko po to, by w ostatnich dwóch sezonach zamieść te wszystkie odstępstwa pod dywan i udawać, że to był tylko „etap”. No dzięki.




I wiecie, nawet nie miałabym nic przeciwko Baby Boom of Doom gdyby nie wydawało się to wszystko tak tragicznie wymuszone i zwyczajnie zbędne. Bo jestem w stanie dawać scenarzystom kredyt zaufania tylko tak długo. Ot, nie miałam problemu z samym faktem ciąży Leslie, dopóki nie okazało się, że cały ten wątek służy niczemu innemu, jak odhaczeniu okienka. Bo posiadanie dzieci przez Leslie nie ma absolutnie żadnego wpływu na bohaterkę. Co owszem, z jednej strony się chwali, wszak matka czy nie, osobowość ma wciąż tę samą, nie zmienia zawodowych ambicji, nie staje się przez to inną osobą. Fair enough, godne pochwały. Ale wobec tego rodzi się pytanie: skoro jest to wątek zmierzający z nikąd do nikąd, po co w ogóle go wprowadzać? Czy Leslie naprawdę nie mogła być w pełni szczęśliwa i spełniona życiowo, dopóki nie została matką? Mind you, wyglądało to trochę tak, jakby scenarzyści umieścili przy tej postaci taki mały disclaimer: tak, to silna, niezależna kobieta, praca jest jej priorytetem, ale nie bój nic, Ameryko, spełniła swoją kobiecą powinność i wywiązała się ze średniej krajowej.

Ale to nie historia Leslie najbardziej kłuje po oczach – bo choć Leslie nigdy chęci posiadania dzieci nie wyraziła, nie wyraziła również niechęci. Jakkolwiek wymuszone fabularnie trojaczki (których imion kompletnie nie pamiętam i nie jestem pewna, czy kiedykolwiek je w ogóle poznaliśmy, taki to był istotny element historii) by nie były, podejście Leslie do samej ciąży zostało napisane w zgodzie z jej charakterem. Cieszmy się z małych błogosławieństw. Nie, najbardziej w tym wszystkim kuła po oczach April, która dawała mi tyle radochy. To młoda, nieco zagubiona kobieta, która nie była zainteresowana podążaniem za konwencjami. I choć oczywiście do pewnego stopnia przerysowana – jak wszyscy bohaterowie Parks – wiele aspektów jej charakteru sprawiało, że młodym ludziom było się z nią niesamowicie łatwo utożsamiać. W porównaniu do Leslie nie czerpała satysfakcji z pracy rządowej – znalazła się tam bardziej z przypadku, niż chęci i bardziej z przypadku niż zamiaru została na dłużej i dość długo (choć i tak stosunkowo krótko, ale ciii, obowiązkowe happy endy gdzie nie spojrzeć) zajęło jej odnalezienie się w tej sytuacji. Nie zmieniło jej małżeństwo – nie czuła potrzeby szukania domku z białym płotkiem na przedmieściach. Jak akuratnie ilustrowała sobą tę prawdę, której każdy z nas uczy się w pewnym momencie: człowiek nie staje się dorosły z dnia na dzień. Ani z roku na rok. To nie tak, że wraz z pierwszym wypełnionym PITem stajemy się Poważnym Człowiekiem. Wciąż bumelantujemy, wciąż jesteśmy głupkowaci, wciąż marnujemy czas w internetach i cieszymy się durnymi rzeczami, wciąż szukamy czegoś, co nas uszczęśliwi i wciąż nie mamy pewności, czy to coś znajdziemy. Właściwie nic się nie zmienia, z tym, że życie staje się droższe, kiedy sami musimy na nie zarobić. I dlatego zamienienie April w matkę z tych „co jest lepsze od jednego bobasa? Dwa bobasy!” kompletnie ścięło mnie z nóg. I znów, teoretycznie nie było się do czego przyczepić, bo April wciąż zachowywała się jak April… ale to było tak abstrakcyjne. Nie no, oczywiście, że jedno dziecko to za mało, rodzić, rodzić, nie marudzić, nie ma, że niektórzy są szczęśliwi w swoim nieco niepoważnym ale szczęśliwym związku i nie potrzebują pieczątki w postaci niemowlaka. Serio, tacy ludzie istnieją. I kurczę – może fajnie by to było od czasu do czasu pokazać na ekranie.

No i w końcu Ann – i znów, ten wątek dał mi tyle radochy, kiedy postanowiła zostać matką. Nie żoną, matką. Nie szukała partnera, chciała mieć dziecko. I chciała mieć pewność, że dziecko będzie miało możliwie najlepszy start, a zatem nieskazitelną pulę genów. I czy to nie byłoby świetne, gdyby została matką? Ot tak, bez romansów. Patrz widzu, do zbudowania szczęśliwego domu nie potrzeba kompletu Ken+Barbie. Wystarczy chęć do stworzenia domu, nic mniej, nic więcej, a rodzina kompletna to rodzina kochająca się – nieważne, ilu ma członków. Zresztą nawet nie to, że dziecko wychowywałoby się bez ojca – przecież ojciec planował brać czynny udział w wychowaniu. Ale najwyraźniej koniec końców idea rodzenia bez zaobrączkowanego mężczyzny u boku była zbyt wywrotowa, by wprowadzić ją w życie.

Widzicie, co mam na myśli mówiąc o zmarnowanych okazjach? Parks & Rec miało tak ogromny potencjał na zrobienie rzeczy nieco inaczej. Na pokazane, że nie ma jedynej słusznej formy rodziny, jedynej słusznej trajektorii życia. Mogło nam opowiedzieć trzy, zupełnie różne od siebie historie, ale nie mniej szczęśliwe i satysfakcjonujące. A mimo to postanowiło te trzy historie utopić w konwencjach i społecznych presjach i obwiązać wstążeczką, mąż i dzieci świętym obowiązkiem, a wszelkie alternatywy… och, to tylko takie tam fazy. I tak oto scenarzyści zamienili się w ciotkę najgorszego sortu, tę, która na każdej stypie i komunii raczy was uwagami o tym, jak urośliście (przestałam rosnąć z pięć lat temu. Nie urosłam. Twierdzisz, że przytyłam?... Czy zostałam właśnie wykpiona?...) i czas się zająć poważnymi sprawami, w końcu w tym wieku… (wszak tylko żenienie i rodzenie są poważnymi sprawami, reszta życiowych aktywności to takie tam głupotki. Bo kto ci poda szklankę wody na łożu śmierci? :O). I nie twierdzę, że czyni to sam serial mniej wartościowym, rozrywkowym czy angażującym. Nie, to wciąż fantastyczna produkcja. Ale nie jest pozbawiona wad i tak najzwyczajniej w świecie w pewnych aspektach bardzo mnie rozczarowała.