6/24/2015

Hemlock Grove ma „to coś”. I nic poza tym.


Miałam poświęcić temu serialowi nieco dłuższą notkę, ale kiedy uświadomiłam sobie, że dłuższa notka oznaczałaby choćby fragmentaryczny rewatch zrobiłam taktyczny w tył zwrot. Także w dużym skrócie: Hemlock Grove.

Tekst zawiera spoilery. A właściwie jeden spoiler dużego kalibru, z serii wiem-kto-zabił-i-wam-powiem. Nie żeby historia była warta inwestowania w nią trzynastu godzin i nie żeby ten spoiler wiele psuł - bardziej niż twórcy napsuć się już nie da - ale jeśli zdecydujecie się na seans, przeskoczcie od razu do ostatniego akapitu.

Moja pierwsza myśl po rozpoczęciu pierwszego sezonu to: głupotka, ale ma to coś. To tajemnicze coś, które sprawia, że do serialu chce się mimo wszystko wrócić. W tym przypadku, to coś okazało się niczym innym, jak światłem i kolorystyką. Wiecie, wiele można tej produkcji zarzucić, ale jedno trzeba przyznać: tworzy fenomenalny klimat przy zastosowaniu dość prostych metod. Ta dość specyficzna, nieco letargiczna atmosfera panująca w miasteczku jest pierwszym, co przykuwa uwagę widza. I nie ma w tym nic dziwnego, wszak małe, amerykańskie, postindustrialne miasteczka gdzie sielskie pocztówkowe widoki zlewają się z przemysłowym krajobrazem słyną z sennej atmosfery. Ale tym, co nadaje gnuśności Hemlock Grove bardziej charakterystycznej rysy jest kolorystyka, jaką postanowili obrać twórcy. Ta – z braku znajomości bardziej adekwatnego słownictwa – sepia przełamana zielenią, którą miasteczko zdaje się być spowite.








Pogoda jakby zastygła w takim bardzo specyficznym stanie deszczu w słoneczny dzień – wiecie, o czym mówię, to takie osobliwe momenty, kiedy światło, mimo że nieco przytłumione, wciąż jest ciepłe, miękkie. Trochę duszno, trochę rześko. Przedziwna pogoda, ale zapewne większość z nas ma z takimi dniami przyjemne skojarzenia. I pierwszy odcinek jest skąpany w tym ciepłym, acz specyficznym świetle, na tyle, by stało się nieodłączną częścią Hemlock Grove. W późniejszych epizodach zabieg używany jest na tyle sporadycznie, by nie spowszedniał, jednocześnie wystarczająco często, by tę wizję podtrzymać. Koniec końców, maluje się przed nami senne, ale w tej swojej senności ujmujące, przytulne miasteczko. A w samym sercu tej przyjemnej mieściny – zimny, niedostępny gigant ze szkła i metalu, wypełniony kliniczną bielą. Instytut Godfreya, nowoczesny drapacz chmur, tak bardzo gryzie się z tym namalowanym wcześniej obrazkiem, zakłóca porządek i tworzy estetyczny dysonans, że od pierwszego momentu postrzegamy go jako intruza i zagrożenie. I przyznam, że naprawdę fajnie oglądało się historię, która w tak dużym stopniu opowiedziana była wyłącznie barwami.

Ten sam chwyt zastosowano przy kreacji Olivii – nie żeby w przypadku tak szemranej, narysowanej grubą kreską postaci potrzebne były dodatkowe disclaimery, ale trzeba przyznać, że to naprawdę porządnie przemyślany element: biała garderoba Olivii w dość oczywisty sposób łączy ją z Instytutem – zwanym inaczej Białą Wieżą – ale w przeciwieństwie do drapacza chmur pasującego do prowincjonalnej mieściny jak pięść do nosa, nie wydaje się nie na miejscu. Ba, pasuje do tej bohaterki jak ulał, tak samo, jak pasuje do otoczenia – niemal za każdym razem jest to biel jakoś przełamana, wbrew wszystkiemu zlewająca się z otoczeniem, co tak ładnie odzwierciedla egzystencję Olivii. A moment w którym po raz pierwszy odczuwamy ten estetyczny dysonans to moment, w którym bohaterka ujawnia swoją prawdziwą naturę przed inną postacią.



Powiązanie bieli z poczuciem zagrożenia owocuje bardzo udaną sceną tuż przed punktem kulminacyjnym sezonu: jedna z pierwszoplanowych pozytywnych bohaterek (jedna z dwóch, rozumie się) zostaje odwiedzona przez bohaterkę neutralną #1, nastolatkę, która w wyniku galopującej traumy osiwiała (nie pytajcie, po prostu zaakceptujcie) i całej tej wizycie towarzyszy silne poczucie niepokoju. Choć w teorii nic nie wskazuje na to, że nasza heroinka znajduje się w niebezpieczeństwie – podskórnie czujemy, że coś jest na rzeczy. Jedyny minus tej zabawy? Jeśli ktoś rozgryzł tę formułkę wystarczająco wcześnie – a pokazana jest w dość przejrzysty sposób, więc zakładam, że spora część widzów ją wyłapała – zafundował sobie jeden, wielki spoiler dotyczący tożsamości tajemniczego mordercy.


I niestety na tym kończy się przyjemna część oglądania serialu, bo cała reszta? Ogromne meh. Nie to, że historia nie jest ciekawa, po prostu nie jest w żaden sposób intrygująca czy angażująca. Cienka linia dzieli „ciuś, ciuś, leniwy widz, trzeba pogłówkować” od „ciuś, ciuś, leniwy scenarzysta, trzeba potłumaczyć” i tutaj zostaje przekroczona. Ogromnym susem. Scenarzysta dawno zniknął za horyzontem, a wraz z nim sens i spójność. Zaczynamy z garścią luźnych końcówek, robimy obrót o 360 stopni i w ostatnim odcinku znajdujemy się w dokładnie tym samym miejscu, z garścią dokładnie tych samych luźnych końcówek. Dziury ziejące w fabule nie pozwalają przywiązać się do bohaterów, bez względu na to, ile razy Bill Skarsgaard nie płakałby na ekranie, czy nie małpował starszego brata cierpiąc majestatycznie i oblizując paluchy z posoki. To sympatyczna grupka, na którą miło się patrzy, ale niekoniecznie kibicuje. A już zdecydowanie się z nimi nie przeżywa, co sprawia, że cały ten misternie utkany klimat podszyty zagrożeniem idzie na marne. Całość mogłaby się jeszcze ratować ciekawie prowadzonymi relacjami między postaciami, ale te są tak. koszmarnie. sztuczne. Tego przedziwnego związku dwójki głównych bohaterów nie chcę nawet nazywać queerbaitingiem, bo do uskuteczniania queerbaitingu potrzebna jest mimo wszystko odrobina finezji i jakiejś subtelności. Tymczasem wspólne sceny Romana i Petera notorycznie sprowadzane są na tory „now kiss!” z fanficową precyzją tylko po to, by w ostatniej sekundzie wycofać się rakiem, bo no co wy, przecież jesteśmy hetero. Koniec końców, panowie tworzą jakiś tragicznie sfabrykowany, chwiejny stateczek i widać jak na dłoni, w którym momencie scenarzyści zarzucili budowanie postaci i pisanie porządnego dialogu na rzecz fanserwisu. W efekcie kreacje są równie dziurawe i niespójne, jak sama fabuła. I myślę, że nawet co bardziej zaangażowani fani wyłapują tę fałszywą nutę i ship nigdy się nie przyjął – nie na tyle, by wyciągnąć serial za uszy, na co twórcy wyraźnie mieli nadzieję i zbyt dużo postawili na jedną kartę. Zresztą cały sezon pierwszy sprawia wrażenie… fanficowego, w bardzo złym sensie. Aż chciałoby się zapytać „hej, ale gdzie jest kanon?”. Bo to dobry pomysł i naprawdę nie chce się wierzyć, że został tak byle jak zrealizowany – wygląda, jak fanfic napisany do czegoś lepszego, ciekawszego, pełniejszego.

A i tak fanfikowość sezonu pierwszego blednie w porównaniu z tym, co wyprawia się w sezonie drugim. Ale tego potworka nie zamierzam nawet szturchać kijem.