9/15/2015

Nadmiar żółci mi szkodzi


Wiecie, z czego zdałam sobie sprawę podczas mojej Wielkiej Wegetacji 2k15? Stałam się tak bardzo sfrustrowaną, zgorzkniałą osobą. Tak. bardzo. niepotrzebnie. Bo wystarczyło odejść na chwilę na bok, wziąć głęboki oddech i nagle wszystkie te pierdoły, które od jesieni do wiosny regularnie przyprawiały mnie o migreny stały się właśnie tym: pierdołami.

Wkurzało mnie absolutnie wszystko. Wkurzał mnie ten poniekąd nowy trend przekuwania bloga w biznes. I jasne, siedzę w grajdołku, w którym ludzie wciąż piszą prosto z serduch i bebechów i teoretycznie ten trend nijak na moje blogerskie doświadczenie nie wpływa… ale pod koniec dnia? Nie oszukujmy się, wszyscy w ten czy inny sposób odczuwamy efekty uboczne. Zmieniła się atmosfera blogosfery, nie sposób zaprzeczyć. Namnożyło się zbyt wielu blogowych guru piszących blogowe poradniki i zbyt wiele narybku z parciem na klawiaturę, który za tymi poradnikami z uporem godnym lepszej sprawy krok po kroku podążał. Nagle pojawiło się zbyt wiele zbyt wiernych kopii tego tam, blogiera od drimowania, jak to kiedyś autorkasia ładnie rzekła. I choć wciąż – teoretycznie – w żaden sposób mnie to nie dotykało, czułam się przytłoczona. Czułam się przytłoczona tym całym szumem statycznym generowanym przez ludzi z biznesplanem na hobby. Ale koniec końców wystarczył ten moment ciszy i spokoju by uświadomić sobie, że ten szum statyczny i pogoń za dużymi liczbami nie jest niczym nowym. Ba, towarzyszył nam od samego początku. Bo czym różni się zbieranie pustych lajków pod wpisami od zbierania wygranych w konkursach i wymianach komentarzy te dziesięć lat temu, na sparklącym zasyfionym Onecie? …no, dobra, czymś tam się różni. Kiedyś nie udawaliśmy, że te komcie są wymierną walutą. Ale tak poza tym? Przetrwałam Oneta i konkursy z komciami. Przetrwałam swoją własną fazę na łapanie pustych kalorii, ot, mroczne miesiące podczas których starałam się zostać blogiem książkowym. Był ból dupy? Ano był. Ale nie przerodził się w długoterminową frustrację. Przeszedł. I zaczęłam się zastanawiać: czy problemem rzeczywiście jest zjawisko istniejące równie długo, co sama blogosfera, które pojawia się w środowisku w regularnych interwałach czasowych, jak psie kupy po roztopach, czy ilość uwagi, jaką temu zjawisku zaczęłam poświęcać? I dlaczego tym razem tak ciężko było mi się odciąć od części Internetu, które mnie irytowały, choć wcześniej nie sprawiało mi to żadnego problemu? Czy szum statyczny rzeczywiście był tak wszechobecny i nie do uniknięcia, czy to może ja, jak skończony tłumok, nastrajałam się na dziury w częstotliwości, po czym miałam pretensje do całego świata, bo nie grali moich ulubionych kawałków? I szczerze? Nie potrzebowałam wiele czasu i rozkminy, by zdiagnozować u siebie paskudny przypadek hate-readingu. Ach, te wszystkie fatalne decyzje, kiedy miast odwiedzić lubiane strony klikałam w sznurek prowadzący do ciężkostrawnych autorów. Bo wiecie co? Zawsze znalazł się powód, by na kogoś prychnąć pod nosem, a damn, czasem potrzebowałam jakoś odreagować, choćby i prychając pod nosem na internetowe wyczyny obcych ludzi. I jak się okazało, prychanie pod nosem jest nawykiem, który bardzo szybko wchodzi w krew i ma brzydką tendencję do wypierania nawyku dążenia do ciekawej dyskusji czy tak zwyczajnie i po ludzku – klepnięcia kogoś po plecach. Bo na litość boską, drodzy nowi i starsi blogerzy – być może na ten moment jesteście zwyczajnie wkurzający. Być może jesteście na etapie pisania dwuzdaniowych „recenzji” i kolekcjonowania lajków, komci i obserwatorów. Być może jesteście na etapie podążania za durnymi poradnikami i wasze strony wyglądają jak karykatury Tych Tam. Ale wiecie co? Wyrośniecie z tego. Przejdzie wam. Wyrobicie sobie swój własny styl. Nauczycie się wyrabiać wartościowe opinie. Nauczycie się oceniać, kiedy warto sobie te opinie wyrabiać w pierwszej kolejności. Być może nawet wtedy nie będziecie do końca moim kubkiem herbaty – i będzie okej. Bo będziecie kubkiem dziesiątek czy setek innych. I wzbogacicie blogosferę o swoją unikatową osobowość. Bo różnorodność jest piękna. Albo i wciąż będziecie fatalni – i też będzie okej. Bo Internet jest ogromny, starczy miejsca dla wszystkich. I ja wam wszystkim naprawdę wolę szczerze kibicować, niźli zamienić się w roszczeniową mendę, która chodzi z kąta w kąt plując jadem na każdą treść, która nie była skrojona pod jej gusta.


A nawyk hate-readingu to coś okropnego. Coś, co niszczy całe internetowe doświadczenie i wysysa radość z czynności, które w teorii powinny cieszyć. Zepsuł mi tyle fandomowych doświadczeń, bo odczuwałam potrzebę biernego uczestniczenia w każdej fandomowej rewolucji i większej dyskusji. Bo dotarłam do momentu, w którym fandomowe afery, w które na dobrą sprawę nijak nie byłam zaangażowana psuły mi przeżywanie samych tytułów. W końcu bycie częścią fandomu stało się równoznaczne ze śledzeniem flejmów. A choć zdarzają się tematy, którym warto się bliżej przyjrzeć i które faktycznie warto skomentować – jest to znakomita mniejszość z tego, co w środowisku fanowskim się dzieje. Cała reszta nie jest godna czasu ani uwagi, ale nim się obejrzymy – zaczynamy te brednie śledzić jak losy bohaterów „Dlaczego ja?” Z pełną świadomością, że są to programy nastawione na wywleczenie z nas paskudnych instynktów, z pełną świadomością, że są to prowokacje, że zostały stworzone tylko po to, byśmy ocenili i prychnęli… a mimo to, mimo tej świadomości, wpadamy w jakiś błędny krąg czytania treści zupełnie się z naszymi gustami i poglądami rozmijających i narzekania, że się z naszymi gustami i poglądami rozmijają.

Zresztą żadne tam my, ja. Nie wiem, jak jest u was. I zwróćcie uwagę na to sformułowanie: hate-reading mi zniszczył. Jak fajnie zrzekać się odpowiedzialności. Przecież hate-reading nie jest dwumetrowym drabem z bejsbolem, hate-reading mi żadnego doświadczenia nie zepsuł. Ani blogerzy, którzy mają inny pomysł na siebie i swoje strony, niż ja. Ani ludzie, którzy żyją flejmami i głupimi pomysłami. Sama jestem sobie winna, bo to ja za każdym razem podejmowałam zupełnie świadomą decyzję o wejściu do bagna. Sama otoczyłam się treściami, które wywoływały u mnie opad wszystkich czterech kończyn i szukałam winnych, kiedy w rzeczywistości powinnam wziąć pełną odpowiedzialność za kreowanie swoich własnych internetowych doświadczeń.  I jest to z pozoru rzecz banalna, ale o takich najłatwiej zapomnieć: „nie podoba się – nie czytaj” to w gruncie rzeczy cholernie dobra rada. Nie chodzi o zamykanie się w bąbelku swoich własnych widzimisiów i utwierdzaniu we własnych racjach na modę Tumblra. Nie chodzi o zamykanie się na nowe rzeczy i dyskusję. Chodzi o najzwyklejsze w świecie odsiewanie rzeczy wartościowych od śmieci – zaproszenia do rozmowy od wciągnięcia w flejm. Aspektu tematu, który jest istotny od tego, który… cóż, jest i tylko dlatego, że jest – jako fan czujemy się zobligowani do choćby pobieżnego ogarnięcia sprawy. A gówno prawda. Jesteśmy zobligowani wyłącznie do odpowiadania za własne działania i regularnego pracowania nad jakąś tam samoświadomością i krytycznym myśleniem – w tym krytyczną oceną własnej osoby. Bo taki kubeł zimnej wody bywa cudownie orzeźwiający. Lepiej mi ze samą sobą, odkąd uświadomiłam sobie, żem menda straszna. Bo oznacza to tylko jedno: może i menda, ale z szansą na rehabilitację. Nad czym planuję pracować, bo nadmiar żółci mi szkodzi.