10/30/2015

Beze mnie o mnie, czyli kiedy historia wyprzedza fabułę


Mam pytanie: kiedy tak właściwie zaczynamy oglądać film? W którym momencie dokładnie rozpoczyna się to doświadczenie? I nim odpowiecie, wyobraźcie sobie tę sytuację: wybieracie się do kina i wpadacie na salę nieco spóźnieni. Omija was pierwsza minuta pierwszej sceny. Czy opowiadając o filmie znajomym zaznaczycie, że -technicznie- rzecz biorąc nie obejrzeliście go od deski do deski? Prawdopodobnie. Prawdopodobnie w ten czy inny sposób uznacie, że seans nie był kompletny, coś wam umknęło – choćby to było kolejne panoramiczne ujęcie Nowego Jorku, które wnosi do samego filmu niewiele. Teraz wyobraźcie sobie, że kolejka była krótsza i wchodzicie na salę nieco szybciej: przegapiliście tylko logo producenta. Czy uważacie teraz seans za kompletny? Prawdopodobnie tak, bo przecież dość oczywistym wydaje się, że film zaczyna się od pierwszej sceny czy choćby napisów początkowych. Tyle, że nie do końca. Weźmy pierwszy przykład z brzegu: logo Warner Bros poprzedzające pierwsze sceny Harry’ego Pottera, zupełnie standardowo złote i błyszczące na tle nieco pochmurnego nieba w przypadku Kamienia Filozoficznego, widzieliśmy je tysiąc razy, nie ma szału. Ale jak zapewne doskonale pamiętacie: z każdą częścią logo niszczało, niebo stawało się coraz mroczniejsze. Dziś wystarczy jeden rzut oka, by stwierdzić – pi razy drzwi – z którą partią historii mamy do czynienia. Pomyślcie o wszystkich stylizowanych logach Disneya: wytłoczone na zaśniedziałej, metalowej powierzchni, głęboko pod wodą w Atlantydzie, zatopione w mroku i ciszy w Into the Woods, czy zamieniające się w czarno-biały nawiedzony dwór w Frankenweenie. Zatem wracając do mojego pytania: czy dokładne wskazanie momentu rozpoczęcia filmu jest tak banalnie proste? Bo choć istotnie, fabuła rozpoczyna się wraz z pierwszą sceną, czasami to logo producenta rozpoczyna całą opowieść.

Ale to nie jest wpis o logach, ani nawet o filmach, chciałam tylko wprowadzić nas w pewien mindset, to jest: granice między filmem czy serialem a tym, co je otacza są dość płynne i choć bez problemu możemy wskazać, w którym momencie zaczynamy i kończymy śledzić fabułę, stwierdzenie, kiedy zaczyna czy kończy się nam opowiadać historię jest już nieco trudniejsze. Jest wystarczająco skomplikowaną sprawą w przypadku filmu, który funkcjonuje sobie – z braku lepszego określenia – samodzielnie. Nakręcili, wypromowali, puścili w świat – jest. Od nas zależy, jak go zinterpretujemy i które elementy weźmiemy pod uwagę i w zasadzie nikt nam tej naszej wizji jakoś szczególnie nie mąci. Ale co, jeśli mówimy o serialu, który funkcjonuje już na zupełnie innych zasadach? Musi być przecież non-stop obecny w życiu widza – każdy epizod musi sprawić, że stawimy się punktualnie na kolejny. Twórcy muszą się zatroszczyć o to, by było nas wystarczająco dużo, by kontynuować nam opowiadanie tej historii. Poza zainteresowaniem, muszą podtrzymać nasze zaangażowanie – bo funkcjonujemy w świecie po social media boom, bycie biernym widzem już nas nie zadawala, teraz musimy się czuć aktywnym uczestnikiem w procesie tworzenia (z lepszym bądź gorszym skutkiem). Rozwiązanie nasuwa się samo: skoro zmieniła się widownia, musi się również zmienić sposób w jaki opowiadamy historię. Podkreślam: opowiadamy historię, nie konstruujemy samą fabułę. A zatem poszerzamy format. Na przykład dodajemy specjalny segment poświęcony fanom, w którym razem z obsadą czy co popularniejszymi fanami tę historię sobie przeżywamy przez dodatkowe czterdzieści minut. I niby wszyscy są zadowoleni. Tylko co, jeśli ten nadprogramowy segment zaczyna nam bruździć, bo – ano właśnie – opowiada widzom historię, nim zdąży to zrobić fabuła? Mam nadzieję, że zbytnio nie namąciłam, a jeśli tak: przechodzimy do przykładu z życia wziętego, który powinien sprawę dość klarownie przedstawić.

Jest sobie serial, The Walking Dead. Radzi sobie świetnie, oglądalność rośnie z sezonu na sezon, jest zainteresowanie i nie brak zaangażowania, zatem żeby dać temu drugiemu jakieś ujście: stacja postanowiła stworzyć specjalny talk-show emitowany na żywo tuż po premierze każdego odcinka, w którym aktorzy i fani mogą sobie podyskutować, zadać nurtujące ich pytania, czasem otrzymać odpowiedzi – poprzeżywać, po prostu. Jak każdy szanujący się talk-show, Talking Dead ma swoje rozliczne tradycje, między innymi kącik ku pamięci wszystkich postaci, które w danym tygodniu straciły życie i wywiad z członkiem obsady, który akurat pożegnał się z planem. Co z jednej strony działa fenomenalnie, bo po zapowiedzeniu, że gościem programu będzie jeden z odtwórców fan-favourites słupki rosną, rosną też przy każdej obietnicy tajemniczego gościa – bo znaczy, że ktoś znienacka padnie trupem. Jest tylko taki jeden mały problem, który twórcom widocznie umknął: jest to miecz obusieczny. Jeśli śledzicie serial, wiecie, że w tym tygodniu pożegnaliśmy się („pożegnaliśmy się”?) z jedną z najpopularniejszych, najbardziej ukochanych przez fanów postaci. Jeśli serialu nie śledzicie… zapewne tak czy siak wiecie. Postać umiera i forma talk-show nakazuje w tym momencie poświęcenie jej specjalnego segmentu i zaproszenie aktora(/ki) by zasiadł/a z nami na kanapie na ostatnie wspólne fanowanie. Żadna z tych rzeczy nie ma miejsca. I co mamy z tym fantem zrobić? 

Jasne, serial pokazuje nam swoje, stara się przekonać, że śmierć faktycznie nastąpiła, pokazuje ją w dość przekonujący sposób. Widzimy, jak postać „idzie na dno” i właściwie na tym powinniśmy zakończyć interpretację samego tekstu – możemy sobie na samej scenie budować tyle teorii, ile nam się żywnie podoba, ale powinniśmy je budować na podstawie tego, co zobaczyliśmy. Tak podpowiadałby rozsądek, wiemy przecież, że nie należy ufać materiałom promocyjnym czy osobom zaangażowanym w projekt, bo aktorzy, showrunnerzy, scenarzyści zawsze będą mówić dużo, ładnie i ciekawie, ale stosunek prawdy do bajery zawsze będzie przemawiał na niekorzyść ich wiarygodności. Tyle, że nie do końca z taką sytuacją mamy tutaj do czynienia: showrunner potwierdził śmierć postaci, goście przedyskutowali śmierć postaci, w tej kwestii wszyscy zdawali się być zgodni. Zabrakło tylko samej postaci w tych dwóch segmentach. I nasuwa się pytanie: dlaczego? Nie istnieje żaden sensowny powód, dla którego postać w kąciku dla odstrzelonych się nie pojawiła, a skoro show chcąc nie chcąc uczynił z tego kącika swoisty stempelek autentyczności – tym samym przechwytując od fabuły zadanie opowiadania historii – wszystko wskazuje na to, że autorzy opróżnili cały magazynek we własne stopy. I z jednej strony nie chce mi się wierzyć, by do tak rażącej wpadki doszło, z drugiej… cóż, nie byłby to pierwszy raz, kiedy ekipie promocyjnej powija się noga, ileż to razy spalili scenę na dwa miesiące przed emisją, bo umieścili w trailerze jej konkluzję? Już nie wspominając o Wielkiej Facebookowej Wpadce 2k14, kiedy opublikowali na swojej stronie ogromnego spoilera, bo zapomnieli, że Europa i… cóż, reszta świata… znajduje się w innej strefie czasowej, niż USA. I kiedy tak się nad tematem nieco dłużej zastanowić: nie jest to nawet pierwszy raz, kiedy „poza-fabułowe” opowiadanie historii wprawia fanów w konfuzję z powodu śmierci postaci, bo sam serial niejako honoruje zgony swoich bohaterów ciszą podczas napisów końcowych – znów, stempelek autentyczności, bohater poszedł na dno? Nie było muzyki w napisach? Znaczy, że zabity na śmierć. Tymczasem muzyka pojawiła się w napisach półfinału poprzedniego sezonu, tuż po szokującej śmierci drugoplanowej postaci i po dziś dzień mamy w fandomie grupkę fanów głęboko przekonanych o tym, że Y-hy-hy-hy-hy żyje i ma się dobrze.

A zatem kolejne pytanie: co tak właściwie uznajemy za „kanon” serialu? Czy uznajemy, że serial zaczyna się wraz z pierwszą sceną, a kończy na ostatniej? Czy przyjmujemy też ten nowy, stworzony dla nas format wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza, godząc się na to, by historię poznawać za pośrednictwem materiałów promocyjnych, miast fabuły? Bo chciałoby się rzec: to wszystko takie fajne gry i zabawy, dopóki największy plot twist sezonu nie staje się najgorzej dochowanym sekretem roku. I cytując wieszcza: czy to warte jest beze mnie o mnie?