Nie chcę mówić, że to był kiepski odcinek, bo byłoby to
ewidentne kłamstwo. Ale kłamałabym również gdybym powiedziała, że wcale nie
sprawdzałam co pięć minut ile zostało do końca.
!SPOILERY!
Rzecz w tym, że odcinek nie jest tutaj problemem, sam w
sobie jest zupełnie w porządku – nie urywa dupy, trampki nie spadają, ale jest
okej. Problem leży w rozplanowaniu akcji całego sezonu, odpowiednim rozłożeniu
napięcia i akcentów. A z tym TWD ma ogromny problem, nie da się ukryć. I choć,
jak wspomniałam, nie mam problemu z samym epizodem, nie mogę oprzeć się
wrażeniu, że zniszczył do tej pory świetne momentum. Bo w tym momencie nie
potrzebne było zwolnione tempo i chwila na złapanie oddechu, w tym momencie
potrzebne było płynne domknięcie wątków z poprzedniego tygodnia. Wepchnięcie
tej pauzy tutaj wydaje się być tanim, zajeżdżonym chwytem, trzymaniem widza na
skraju siedzenia, trochę kosztem jakości opowiadanej fabuły. Bo IMHO źle się
dzieje, kiedy chcąc nie chcąc zostajemy wytrąceni z opowieści i większą wagę
przykładamy do samych środków (w przypadku tego konkretnego tytułu oczywiście),
a z taką sytuacją mamy tutaj do czynienia, jedno wielkie, zbiorowe: ech, ty znowu swoje, TWD? Oczywiście nie
wiemy tak na dobrą sprawę, jak potoczy się reszta tej połówki sezonu, być może
okaże się, że to był najbardziej optymalny czas na opowiedzenie historii
Morgana. I oczywiście trzeba było tę historię opowiedzieć. I oczywiście
zrozumiałe, że wiele zależało od zawodowych poczynań aktora, scenarzyści mieli
nieco związane ręce kiedy wszystko wskazywało na to, że Lennie James do serii
nie wróci. Ja to wszystko rozumiem. Ale nie przeszkadza mi to w zrzędzeniu, a w
tym momencie naprawdę nie jestem zadowolonym widzem. Ale nic to, nie da się
regularnie fangirlować bez regularnego zrzędzenia, c’nie? Zatem kończę ten
przydługi wstęp i przechodzę do samego odcinka.
Co to znowu za rozmyty kadr? TWD, czy my jesteśmy w grze
video? TWD, czy dajesz mi do zrozumienia, że moja postać właśnie wpadła w
szał/histerię i czasowo straciłam nad nią kontrolę? ^_^ TWD, ty nie jesteś grą
video, ani fotką na Instagramie, skoro jesteśmy już w tym temacie. TWD, zacznij
się posługiwać środkami estetycznymi dla dużych dzieci i przestań traktować
widownię jak bandę baranów. Bo z tak tanią tandetą (tautologia much, Owcu?) ci
nie do twarzy. Argh. I skoro jesteśmy już w temacie kwestii technicznych: też
odnosicie czasem wrażenie, że soundtrack jest zbyt głośny? Może nie tak
ogłuszający i denerwujący jak w takim Interstellar,
ale w tym właśnie kierunku zdaje się momentami zmierzać. I pozostając w temacie
soundtracku: ten podkład zaczynający się w 38. minucie, sparowany z tą
sekwencją dwóch gentelmanów trenujących aikido na łonie natury, zaczytujących
się w filozoficznych rozprawach i doskonalących swój przepis na kozi ser
domowej roboty, z tymi cytatami z Ueshiby recytowanymi na zmianę – czekałam
tylko, aż zostanie to wszystko skwitowane: dlatego
powinnaś zainwestować w mleko Bebiko, stworzone z myślą o bezpieczeństwie
twojego dziecka. Albo ubezpieczenie
zdrowotne, stworzone z myślą o bezpieczeństwie twojej rodziny. Wiecie, jak
na coś, co nie miało być Inspirującym Spotem Reklamowym™ wyszedł z tego
straszny Inspirujący Spot Reklamowy™, zapomnieli tylko o nazwie produktu.
Dalej. Wiecie, to nie tak, że ja Morgana nie lubię czy
uważam za niepotrzebną czy głupią postać, wręcz przeciwnie: jest na tym etapie
cholernie ważną postacią. Potrzebujemy różnych bohaterów o różnych doświadczeniach
i światopoglądach, bo te różnice powodują tarcie, a podczas tarcia wyzwala się
energia. Potrzebujemy tej energii, bo inaczej zapadamy w stagnację, między
bohaterami nigdy nie działoby się nic ciekawego, gdyby wszyscy wyznawali tę
samą filozofię. Bez Morgana – czy Gabriela, Diany, Nicholasa, jakiegokolwiek czynnika
z zewnątrz – nasza grupa prędzej czy później by w tę stagnację popadła, bo zbyt
wiele razem przeszli, dzielą zbyt wiele doświadczeń, by jakiekolwiek konflikty
zaistniały na dłużej, jeśli nie są konfrontowani z rzeczywistością z zewnątrz,
funkcjonują w swojej bańce. I jasne, choć bywa, że się między sobą nie
zgadzają: pod koniec dnia biegną za sobą w ogień, nie ważne co by się działo. Ot,
relacja Daryl-Rick – pewnie, jest fajna, pluszowa i rozczulająca, ale pod koniec
dnia nieco nudna i zbyt przewidywalna, o ile w najbliższym czasie scenarzyści
nie rzucą nam żadnej podkręconej piłki. Bo Daryl zaczyna decyzje Ricka
kwestionować, Rick sprzeciw Daryla bierze pod rozwagę, dochodzi do
mini-konfrontacji, ale wiemy doskonale, jaka będzie konkluzja tych
konfrontacji. Jak wspomniała, sympatycznie, ale niekoniecznie intrygująco.
Podobnie jak z Glaggie – wszyscy im kibicują, ale chyba nikt nigdy nie rwał
sobie włosów z głowy z emocji, śledząc rozwój ich związku. I nie jest to żaden
zarzut z mojej strony, tych stabilnych, konsekwentnie prowadzonych związków też
potrzebujemy, bo to też bolączka seriali, prawda? To wychodzenie z założenia,
że relacja musi być co chwila wystawiana na próbę, by podtrzymać
zainteresowanie widza, ergo nie mamy nawet kiedy się tymi romansami i
bromansami nacieszyć. Także są potrzebne. I są potrzebne takie Morgany, które
wprowadzą nieco chaosu i różnorodności do bańki.
Podoba mi się też ta podróż Morgana, od tego niemalże skrajnego
zezwierzęcenia i ślepej furii (see what I did there? :D) do odnalezienia
wewnętrznego spokoju, równowagi, jakiegoś tam pogodzenia się z samym sobą,
zaakceptowania swoich błędów i przewin. Nawet jeśli momentami wydawało się to
wszystko trochę zbyt… no wiecie, oh-Morgan-san-all-wet-behind-ear. … Nie, ja przepraszam,
filozofia i spokój wewnętrzny w zombie apokalipsie, wszystko fajnie, naprawdę.
Ale jak się kręci takie sceny, trzeba być przygotowanym na takie żarty ^_^ (all
Eastman know two things: goat and aikido! :D …dobra, przepraszam, to już
ostatni.) O czym to ja, zanim zaczęłam się rozbawiać własnymi dowcipami?... ^_^
A tak, że fajne to wszystko. I jasne, chciałoby się żartować z Morgana i jego
kijka, ale pod koniec dnia: jesteśmy już dość długo w tym post-apokaliptycznym
świecie, siłą rzeczy jednostki, które samodzielnie przetrwały muszą się nieco
wybijać ponad resztą, czy to zdolnościami survivalowymi, czy to jakąś tam
wewnętrzną siłą i motywacją. Także choć materiał do żartów wyśmienity, nie
wyróżnia się tak bardzo na tle innych badassów tego uniwersum.
No i całkiem ładnie jest to dążenie do wewnętrznego spokoju
i jakiejś tam galopującej samoświadomości sportretowane, zarówno przez scenarzystów
jak i samego aktora. Bardziej obeznana w temacie osoba nazwałaby to pewnie mindfulness, jakkolwiek to po polsku
nazywają. Ponoć hot topic w światku psychologii ostatnimi czasy. Ja obeznana
nie jestem, więc tylko nieśmiało snuję sobie domysły. Tytuł możne nam tutaj coś
podpowiadać, tutaj-nie-tutaj, bycie obecnym i całkowicie świadomym w obecnej
chwili, te sprawy.
I będę chyba zmierzać do konkluzji, mam wrażenie, że w tym
tygodniu notka jest wybitnie przegadana. Ale chyba przekazałam swoje odczucia
co do Morganowej polityki umywania własnych rąk i odciążania sumienia, kosztem
życia innych toteż nie czuję potrzeby powracania do tematu.
I tak na koniec: czy w ostatniej scenie słyszymy Ricka krzyczącego
„Morgan! Open the gate!”? Co by
oznaczało, że jesteśmy nieco do przodu w timeline’ie Ricka i możemy się
spodziewać kolejnych zawirowań na osi czasowej, kolejnego uzupełniania luk.
Chyba, że to był głos Heatha? Nie mam pojęcia.
Anyway, zupełnie przyzwoity odcinek, niestety zepsuty
kiepskim timingiem, o.
Nie wiem, ile czasu minie, nim znów zobaczymy kozę w TWD, musimy się zatem nacieszyć Tabithą | źródło: klik |