11/02/2015

The Walking Dead 6x04 || Here's Not Here


Nie chcę mówić, że to był kiepski odcinek, bo byłoby to ewidentne kłamstwo. Ale kłamałabym również gdybym powiedziała, że wcale nie sprawdzałam co pięć minut ile zostało do końca.

!SPOILERY!


Rzecz w tym, że odcinek nie jest tutaj problemem, sam w sobie jest zupełnie w porządku – nie urywa dupy, trampki nie spadają, ale jest okej. Problem leży w rozplanowaniu akcji całego sezonu, odpowiednim rozłożeniu napięcia i akcentów. A z tym TWD ma ogromny problem, nie da się ukryć. I choć, jak wspomniałam, nie mam problemu z samym epizodem, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zniszczył do tej pory świetne momentum. Bo w tym momencie nie potrzebne było zwolnione tempo i chwila na złapanie oddechu, w tym momencie potrzebne było płynne domknięcie wątków z poprzedniego tygodnia. Wepchnięcie tej pauzy tutaj wydaje się być tanim, zajeżdżonym chwytem, trzymaniem widza na skraju siedzenia, trochę kosztem jakości opowiadanej fabuły. Bo IMHO źle się dzieje, kiedy chcąc nie chcąc zostajemy wytrąceni z opowieści i większą wagę przykładamy do samych środków (w przypadku tego konkretnego tytułu oczywiście), a z taką sytuacją mamy tutaj do czynienia, jedno wielkie, zbiorowe: ech, ty znowu swoje, TWD? Oczywiście nie wiemy tak na dobrą sprawę, jak potoczy się reszta tej połówki sezonu, być może okaże się, że to był najbardziej optymalny czas na opowiedzenie historii Morgana. I oczywiście trzeba było tę historię opowiedzieć. I oczywiście zrozumiałe, że wiele zależało od zawodowych poczynań aktora, scenarzyści mieli nieco związane ręce kiedy wszystko wskazywało na to, że Lennie James do serii nie wróci. Ja to wszystko rozumiem. Ale nie przeszkadza mi to w zrzędzeniu, a w tym momencie naprawdę nie jestem zadowolonym widzem. Ale nic to, nie da się regularnie fangirlować bez regularnego zrzędzenia, c’nie? Zatem kończę ten przydługi wstęp i przechodzę do samego odcinka.

Co to znowu za rozmyty kadr? TWD, czy my jesteśmy w grze video? TWD, czy dajesz mi do zrozumienia, że moja postać właśnie wpadła w szał/histerię i czasowo straciłam nad nią kontrolę? ^_^ TWD, ty nie jesteś grą video, ani fotką na Instagramie, skoro jesteśmy już w tym temacie. TWD, zacznij się posługiwać środkami estetycznymi dla dużych dzieci i przestań traktować widownię jak bandę baranów. Bo z tak tanią tandetą (tautologia much, Owcu?) ci nie do twarzy. Argh. I skoro jesteśmy już w temacie kwestii technicznych: też odnosicie czasem wrażenie, że soundtrack jest zbyt głośny? Może nie tak ogłuszający i denerwujący jak w takim Interstellar, ale w tym właśnie kierunku zdaje się momentami zmierzać. I pozostając w temacie soundtracku: ten podkład zaczynający się w 38. minucie, sparowany z tą sekwencją dwóch gentelmanów trenujących aikido na łonie natury, zaczytujących się w filozoficznych rozprawach i doskonalących swój przepis na kozi ser domowej roboty, z tymi cytatami z Ueshiby recytowanymi na zmianę – czekałam tylko, aż zostanie to wszystko skwitowane: dlatego powinnaś zainwestować w mleko Bebiko, stworzone z myślą o bezpieczeństwie twojego dziecka. Albo ubezpieczenie zdrowotne, stworzone z myślą o bezpieczeństwie twojej rodziny. Wiecie, jak na coś, co nie miało być Inspirującym Spotem Reklamowym™ wyszedł z tego straszny Inspirujący Spot Reklamowy™, zapomnieli tylko o nazwie produktu.


Dalej. Wiecie, to nie tak, że ja Morgana nie lubię czy uważam za niepotrzebną czy głupią postać, wręcz przeciwnie: jest na tym etapie cholernie ważną postacią. Potrzebujemy różnych bohaterów o różnych doświadczeniach i światopoglądach, bo te różnice powodują tarcie, a podczas tarcia wyzwala się energia. Potrzebujemy tej energii, bo inaczej zapadamy w stagnację, między bohaterami nigdy nie działoby się nic ciekawego, gdyby wszyscy wyznawali tę samą filozofię. Bez Morgana – czy Gabriela, Diany, Nicholasa, jakiegokolwiek czynnika z zewnątrz – nasza grupa prędzej czy później by w tę stagnację popadła, bo zbyt wiele razem przeszli, dzielą zbyt wiele doświadczeń, by jakiekolwiek konflikty zaistniały na dłużej, jeśli nie są konfrontowani z rzeczywistością z zewnątrz, funkcjonują w swojej bańce. I jasne, choć bywa, że się między sobą nie zgadzają: pod koniec dnia biegną za sobą w ogień, nie ważne co by się działo. Ot, relacja Daryl-Rick – pewnie, jest fajna, pluszowa i rozczulająca, ale pod koniec dnia nieco nudna i zbyt przewidywalna, o ile w najbliższym czasie scenarzyści nie rzucą nam żadnej podkręconej piłki. Bo Daryl zaczyna decyzje Ricka kwestionować, Rick sprzeciw Daryla bierze pod rozwagę, dochodzi do mini-konfrontacji, ale wiemy doskonale, jaka będzie konkluzja tych konfrontacji. Jak wspomniała, sympatycznie, ale niekoniecznie intrygująco. Podobnie jak z Glaggie – wszyscy im kibicują, ale chyba nikt nigdy nie rwał sobie włosów z głowy z emocji, śledząc rozwój ich związku. I nie jest to żaden zarzut z mojej strony, tych stabilnych, konsekwentnie prowadzonych związków też potrzebujemy, bo to też bolączka seriali, prawda? To wychodzenie z założenia, że relacja musi być co chwila wystawiana na próbę, by podtrzymać zainteresowanie widza, ergo nie mamy nawet kiedy się tymi romansami i bromansami nacieszyć. Także są potrzebne. I są potrzebne takie Morgany, które wprowadzą nieco chaosu i różnorodności do bańki.

Podoba mi się też ta podróż Morgana, od tego niemalże skrajnego zezwierzęcenia i ślepej furii (see what I did there? :D) do odnalezienia wewnętrznego spokoju, równowagi, jakiegoś tam pogodzenia się z samym sobą, zaakceptowania swoich błędów i przewin. Nawet jeśli momentami wydawało się to wszystko trochę zbyt… no wiecie, oh-Morgan-san-all-wet-behind-ear. … Nie, ja przepraszam, filozofia i spokój wewnętrzny w zombie apokalipsie, wszystko fajnie, naprawdę. Ale jak się kręci takie sceny, trzeba być przygotowanym na takie żarty ^_^ (all Eastman know two things: goat and aikido! :D …dobra, przepraszam, to już ostatni.) O czym to ja, zanim zaczęłam się rozbawiać własnymi dowcipami?... ^_^ A tak, że fajne to wszystko. I jasne, chciałoby się żartować z Morgana i jego kijka, ale pod koniec dnia: jesteśmy już dość długo w tym post-apokaliptycznym świecie, siłą rzeczy jednostki, które samodzielnie przetrwały muszą się nieco wybijać ponad resztą, czy to zdolnościami survivalowymi, czy to jakąś tam wewnętrzną siłą i motywacją. Także choć materiał do żartów wyśmienity, nie wyróżnia się tak bardzo na tle innych badassów tego uniwersum.

No i całkiem ładnie jest to dążenie do wewnętrznego spokoju i jakiejś tam galopującej samoświadomości sportretowane, zarówno przez scenarzystów jak i samego aktora. Bardziej obeznana w temacie osoba nazwałaby to pewnie mindfulness, jakkolwiek to po polsku nazywają. Ponoć hot topic w światku psychologii ostatnimi czasy. Ja obeznana nie jestem, więc tylko nieśmiało snuję sobie domysły. Tytuł możne nam tutaj coś podpowiadać, tutaj-nie-tutaj, bycie obecnym i całkowicie świadomym w obecnej chwili, te sprawy.

I będę chyba zmierzać do konkluzji, mam wrażenie, że w tym tygodniu notka jest wybitnie przegadana. Ale chyba przekazałam swoje odczucia co do Morganowej polityki umywania własnych rąk i odciążania sumienia, kosztem życia innych toteż nie czuję potrzeby powracania do tematu.

I tak na koniec: czy w ostatniej scenie słyszymy Ricka krzyczącego „Morgan! Open the gate!”? Co by oznaczało, że jesteśmy nieco do przodu w timeline’ie Ricka i możemy się spodziewać kolejnych zawirowań na osi czasowej, kolejnego uzupełniania luk. Chyba, że to był głos Heatha? Nie mam pojęcia.

Anyway, zupełnie przyzwoity odcinek, niestety zepsuty kiepskim timingiem, o.

Nie wiem, ile czasu minie, nim znów zobaczymy kozę w TWD, musimy się zatem nacieszyć Tabithą | źródło: klik