Okej, po czterech tygodniach powtarzania "dobra, ale za chwilę będzie lepiej" jestem gotowa na kapitulację. Nie będzie lepiej. Ta połówka była zwyczajnie nijaka i tym razem półfinał nie zdołał wyciągnąć serialu za uszy.
!SPOILERY!
Czy Carol wyłożyła się właśnie na prostej drodze? Ach, moja bratnia dusza :]
Okej, muszę przyznać, że przez moment naprawdę martwiłam się o Maggie. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że zostanie ot tak zjedzona na trawniku, to powiedziawszy... TWD ma tę dziwną tradycję wykańczania Greene'ów w półfinałach. Więc kamień z serca.
Z serii "mała rzecz, a cieszy": paralela do Glennowej sceny z... któregoś tam odcinka. Dziewiątego piątej serii, jeśli dobrze kojarzę. | źródło: klik |
I ja wiem, że Eugene wiele osób irytuje, ale nic na to nie poradzę, że jakoś mnie to rozczula jak Tara i Rosita prowadzają go wszędzie za rękę ^_^ Also: nie każdy może być pogromcą zombie i ciekawie mieć w grupie kogoś, kto będąc kompletną pierdołą zdołał przetrwać tak długo jeno dzięki sprytowi i cwaniactwu.
A Jessie się wyrobiła, widzicie? Pewnie nie pożyje zbyt długo (coś zbyt mocno się skupili na ujęciu, w którym łapią się z Carlem za ręce, foreshadowing zwyczajowo taki subtelny :P), ale póki jest - jest fajnie. Serio, potrzebujemy w tym uniwersum więcej ciekawych bohaterek. Zwłaszcza, że jedną z najnowszych ciekawszych właśnie nam zabrali. Szkoda Deanny (którą w poprzednich notkach uparcie nazywałam "Dianą", moja culpa), byłam przekonana, że jeszcze trochę pożyje. A tak ładnie się rozwinęła. Tak ładnie podźwignęła ciężar przywództwa i samotnego wychowywania dziecka (nie żebym twierdziła, że Spencer zachowuje się chwilami gorzej od szalonych dzieci Jessie, no ale jeśli bucik pasuje...). I nawet jeśli nie byłam z tą bohaterką jakoś szczególnie zżyta i jej śmierć totalnie mnie nie ruszyła (mnie. mnie nie ruszyła. osoby, która wzrusza się regularnie na końcówce Home Alone) to muszę przyznać, że ładnie zeszła z tego świata, poległa walcząc, nie strzelając sobie samobója. Znaczy, nie żeby było coś złego w strzeleniu sobie samobója w takich okolicznościach. No ale +10 do badasserii. I to piękne "well shit". Damn, naprawdę mi jej szkoda. Ale serio, poza tym, że fajna i szkoda, z mojej strony zero reakcji na jej śmierć. I nawet płacząca Michonne niewiele tutaj zdziałała. Sama już nie wiem, czy po prostu się uodporniłam, czy coś jest nie tak ze scenariuszem i tym, jak pisani są ludzie z ASZ. Jakie są wasze wrażenia? Wycisnęło to z was parę łez?
Z tych momentów, które reakcję jako tako jeszcze wywołały: konfrontacje Carla i syna Jessie. Byłam przekonana, że Carl da się podpuścić i sam zainicjuje atak po tym, jak Jakmutam nazywa Ricka mordercą. Zdecydowanie nie spodziewałam się tej spokojnej, wyważonej riposty. I tego - może głupiego, może wręcz przeciwnie - zatajania sytuacji przed dorosłymi. Bo ukrywanie takich zajść nie jest dobrym posunięciem, możemy się co do tego zgodzić: grupa musi wiedzieć o tym, że w jej szeregach jest niestabilny emocjonalnie nastolatek wymachujący bronią i planujący morderstwo z premedytacją. Bo come on, to nie jest żaden ciąg emocjonalnych reakcji, to nie jest działanie w afekcie, to nie jest nastolatek, który daje się ponieść hormonom i pęka pod dość realną groźbą śmierci. Gówniarz miał to wszystko zaplanowane i na chłodno wszystko realizował: udawał troskę o Carla by wkupić się w łaski Ricka, udawał, że chce bronić rodziny by pozyskać broń, podstępem zdobył naboje, zwabił Carla do garażu, zamknął drzwi. Co do cholery, bycie psychopatą przechodzi z pokolenia na pokolenie, czy co? Ale. Trzeba przyznać, że Carl zdołał sprawę załagodzić, odebrał mu broń, upewnił się, że nie zagraża pozostałym i chyba pod koniec dnia podjął jedyną słuszną decyzję. Rick straciłby nad sobą panowanie, gdyby tylko dowiedział się, co tak naprawdę zaszło. Doszłoby do krwawych czynów, burd i awantur. A to ostatnie, czego im było potrzeba w tym bajzlu. Więc nie to, że Carl ma takie dobre, szlachetne serduszko i wszystko przebaczone. Choć Carl ma oczywiście dobre serduszko. Ale nie o to się tutaj rozchodzi: priorytetem Carla jest teraz bezpieczeństwo jego rodziny i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ujawnienie tego konfliktu postawiłoby wszystkich w bardzo groźnej sytuacji. Widzicie, Carl jest bardzo świadomy swojego otoczenia i wbrew temu, co mogłoby się wydawać: wcale nie kieruje się impulsami.
Moja ulubiona Carlowa kwestia evah, jak ten dzieciak się pięknie wyrobił :') | źródło: klik
Dalej, Carol i Morgan. To było po prostu rozczarowujące, bo wow, no kto by się spodziewał, że tak to się potoczy? Paczcie państwo, psychopata zachował się jak psychopata, a to nagły zwrot akcji. I znowu powtarza się ten motyw, kiedy dziewczyna Tary - ni cholery nie mogę zapamiętać jej imienia, choć naprawdę się staram, toteż od teraz będę ją nazywać Molly - wypowiada tę kwestię "nie urodziłeś się taki, nie musisz być taki, zmieniłeś się, możesz się zmienić raz jeszcze". Wybaczcie mi dosadność, ale kurwa mać. Skąd Molly wie, że Wilk się taki nie urodził, hę? Bo ta idea "każde życie jest tak samo cenne, każdego da się nawrócić" jest piękna i szlachetna, tylko jakoś tak nie bierze pod uwagę tej jednej drobnostki: psychopaci są wśród nas, hej ho! Ludzie cierpią na różne zaburzenia, nad jednymi da się zapanować, inne lokują cię w pokoju z mięciutkimi ścianami na resztę życia. Nie chcę wychodzić na totalnego ignoranta i jeśli to robię, proszę, poprawcie mnie. Ale kiedy ostatni sprawdzałam, sporo zależało od całej chemii kotłującej się w ludzkim mózgu, od tego, w jakich ilościach i proporcjach się tam kotłuje. I wystarczy mały deficyt któregokolwiek z komponentów, by cała reszta się posypała. I fajnie by było, gdybyśmy mogli to zmienić, wyleczyć dobrymi chęciami, ale obawiam się, że nie jest to takie proste. Obawiam się, że chorób czy zaburzeń psychicznych nie leczy się Wielkimi Gestami (dlatego swoją drogą wielka depresja Beth wydaje mi się raczej masakrycznie rozdmuchaną teorią niźli kanonem). I co jest najśmieszniejsze, to że my ten temat już przerabialiśmy i mind you, był to absolutnie fantastyczny wątek, naprawdę tragiczny, przejmujący, doskonale zrealizowany. Pamiętacie Lizzie? Czy nie na tym właśnie polegał jej problem? Nie była złą osobą, była chora - ale w tych warunkach, w tym świecie nikt już nie był w stanie jej pomóc, nikt nie był w stanie zapewnić odpowiedniego leczenia. Na tym właśnie polegała jej tragedia. I Carol i Tyreese to rozumieli. Być może dlatego Carol jest tak na tej sytuacji zafiksowana: bo już raz przez to przeszła. Właściwie jest to stały motyw w historii Carol: wybieranie mniejszego, w jej przekonaniu, zła. Począwszy od męża, który znęcał się nad nią i jej córką, przez Karen i Davida, po Lizzie. I jakkolwiek sprawa Karen i Davida wciąż wzbudza sporo wątpliwości, tak Lizzie czy teraz Wilk są względnie czarno-białymi sytuacjami. Bo wiecie co, niech Morganowi będzie, nie jest winą Wilka, że stał się mordercą. Być może w innym życiu, w innym świecie można by mu udzielić pomocy i wyprowadzić na prostą? Ale tu i teraz? Nie ma jak, koniec, kropka. A co do tego, że Wilk jest zwyczajnym psychopatą, nie produktem post-apokaliptycznego świata nie ma wątpliwości. Bo nie raz pokazano nam, że zabija dla przyjemności, nie ma skrupułów, za to filozofię stojącą za mordowaniem sobie obmyślił bardzo dobrze. A co do samego Morgana: ogromny minus za skopanie tyłka Carol. Ogromy. Nie aprobuję podnoszenia ręki na Carol. Morgan oficjalnie ląduje na mojej czarnej liście.
A co do samego odcinka i sezonu tak w ogóle: niestety, ale jestem rozczarowana i nieco tracę serce do tego serialu. Z dotychczasowych odcinków wbiły mi się w pamięć może ze trzy sceny. Z ośmiu epizodów tylko trzy mogę nazwać dobrymi z czystym sumieniem. Nawaliło rozłożenie historii na, coś nawaliło przy konstrukcji nowych postaci i integracji ze starą ekipą. Połowa wątków zdaje się być zupełnie bezużyteczna i fillerowa, druga nie doczekała się żadnej konkluzji w półfinale, na co bardzo liczyłam. Glenn? Jak siedział w krzakach za murem, tak siedzi. Carl i Jakmutam? Jak Jakmutam czyhał na życie Carla, tak czyha, niewiele w sumie z tej konfrontacji wynikło. Rick? Same shit, different day. Michonne? Michonne chce żeby wszystkim żyło się lepiej, nic nowego. Jessie? Pewnie długo już nie pożyje. Carol i Morgan... miejmy nadzieję, że Morgan wyniesie z tej sytuacji jakąś naukę, ale w tym epizodzie żadnej satysfakcjonującej konkluzji się nie doczekaliśmy. I oto ten półfinał w jednym słownie: niesatysfakcjonujący.
Dwie małe małpki, mały mają świat... (RFR, anyone? ^_^) | źródło: klik |
Nic to, kochani (czy raczej kochane ^_^), dziękuję za kolejne parę tygodni wspólnego fangirlowania, nawet jeśli nie byłam w tych dyskusjach tak obecna, jakbym chciała. Naprawdę doceniam Wasze komentarze, każdy z osobna robi mi wieczór, nawet jeśli nie zawsze znajduję czas, by na nie odpowiedzieć, plasiam. Więc raz jeszcze, dziękuję i oczywiście widzimy się w recapowym tagu TWD 15 lutego :)