12/05/2015

Krótki wpis o umieraniu: „The Croods”

Hej, pamiętacie Krudów z 2013? Na pewno pamiętacie, to była fantastyczna animacja, zarówno pod względem wizualnym, jak i fabularnym. Piękny, kolorowy, tętniący życiem świat, cała masa przezabawnych żartów, do tego piękna historia o tym, jak ważna jest kreatywność, odwaga i ciekawość świata. Dodatkowo otrzymaliśmy rząd fajnych postaci, które natychmiastowo podbijały serce, młodą miłość, konflikt między nadopiekuńczym ojcem a dorastającą córką, naprawdę pięknie poprowadzony wątek, świetny rozwój charakteru, winę, przebaczenie, akceptację. Po raz kolejny DreamWorks zachwycił nas również różnorodnością w kreowaniu swoich bohaterów: patrząc na tę zgraję nie sposób nie dostrzec rodzinnego podobieństwa, jednocześnie każde z nich otrzymało swoją własną twarz, zestaw cudownie unikatowych cech (a jeśli sądzicie, że obdarzenie postaci oryginalną fizjonomią to żaden wyczyn, przyjrzyjcie się proszę kadrowi z tej tam, oscarowej animacji). I kiedy tak rozmyślałam nad rozlicznymi walorami tej produkcji uświadomiłam sobie, że do szczęścia brakuje mi tu tylko jednego, mianowicie: trzeba ich wszystkich pozabijać. 

Znaczy, nie trzeba. Jak na moje oko, to oni już są martwi. Ale żeby nadać tej myśli nieco kontekstu - zacznijmy od krótkiej powtórki z lekcji historii: na przestrzeni wieków ludzie umierali przede wszystkim w wyniku urazów. Zostawali zjadani przez tygrysy szablastozębne, byli miażdżeni przez spadające głazy, tratowani przez mamuty. Tę samą, niezwykle akuratną lekcję historii otrzymujemy już w pierwszej scenie od głównej bohaterki, Eep. No, poza grypą, jaskiniowcy nie umierali na grypę, grypa jest młodsza. Były to zatem śmierci nagłe, nieoczekiwane, niemożliwe do przewidzenia, a zatem na dłuższą metę: w zasadzie niegodne uwagi za życia. Za życia się żyło. Na umieranie przychodził czas dopiero po śmierci. Innymi słowy: zostanie zjedzonym przez tygrysa szablastozębnego nie było śmiercią, śmierć była procesem, który rozpoczynał się wraz z oddaniem ostatniego oddechu. Śmierć była podróżą. I jeśli delikwent miał szczęście, jego resztki zostały zebrane do kupy i stosownie wyekwipowane na tę podróż: w dzidę, tarczę, jedzenie, czy drobne na bilet. Denat uzbrojony w owe fanty mógł wyruszyć w podróż do Lalalandu, oczywiście każdemu wedle osobistych preferencji, ale generalnie wszyscy się zgodzili co do jednego: Lalaland ma być bezpieczny. Ma być miejscem, w którym nie trzeba się będzie bać, ukrywać, cierpieć. Widzicie, dokąd zmierzam? Ale po kolei. 

Krudowie giną podczas trzęsienia ziemi: ostatnie, co widzimy, to ogromny głaz spadający wprost na nich, potem dłuższy moment ciemności, opadający pył. I nagle nasi bohaterowie znajdują się dosłownie wśród gruzów starego życia, za nimi nie ma nic poza zgliszczami, przed nimi ten nowy świat, równie piękny, co niebezpieczny. I teraz można by pomyśleć, że mają przekichane, bo hej, zostali sami, sąsiedztwo zostało stratowane przez mamuty, nikt nie zeskrobał ich spod głazów i nie dał wyprawki. Błąd. Przecież poprzedniej nocy Eep spotyka po raz pierwszy Guy'a, a ten obdarowuje ją muszlą vel rogiem. Fakt, muszla zostaje zniszczona, ale raz, że koniec końców Krudowie lądują w tym samym... dołku... dwa, liczy się idea. Nie żebym była i widziała, ale nikt chyba nie spodziewał się, że martwy wstanie z miejsca ostatecznego spoczynku, chwyci za tę konkretną dzidę, którą mu tam do dołka wrzuciliśmy i pójdzie bojować z potworami. Liczy się tu idea (nomen omen temat przewodni całej historii). I ta właśnie idea - ten róg vel muszla symbolizujący jedność, komunikację, co bądź jest tym, co naszą wesołą ferajnę niejednokrotnie ratuje podczas wyprawy do Jutra, Valhalli, Pól Elizejskich, czy innego Lalalandu. Jest tym, co pozwala im przywołać Guy'a i tym, co ostatecznie umożliwia pojednanie rodziny przed wkroczeniem do raju.

Co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze, to że już w pierwszej scenie daje się nam do zrozumienia, że ta wesoła zgraja za moment pożegna się z życiem. Pomińmy Eep opowiadającą nam o tym, jak nagła i niespodziewana jest śmierć. Pomińmy te teksty o nowym początku, którymi jesteśmy częstowani już od progu. To, co przykuwa uwagę to ten "stempelek" w postaci krwisto czerwonej łapki przyklepujący zapowiedź końca świata naszych bohaterów. Ta sama krwisto czerwona łapka, która symbolizuje nagłą, równie krwawą śmierć bohaterów wszystkich opowieści Papy Kruda. Bardzo subtelnie. A co jest jeszcze śmieszniejsze, to że kiedy już zaczniemy postrzegać podróż w stronę słońca jako wyprawę Krudów do ich Valahalli, zaczynamy dostrzegać drugie dno dowcipów. I nagle okazuje się, że mamy w tej urokliwej animacji więcej żartów o życiu po życiu, niż cannibal puns podczas proszonej kolacji u Hannibala ^_^