Jesteśmy strasznie zapowietrzoną zgrają, co? Blogosfera się zmieniła, tak, przyjmujemy ten fakt do wiadomości. Tylko że obijając się po pewnych rejonach popkulturowej blogosfery (w tym po swoim własnym blogu) nie mogę oprzeć się wrażeniu, że akceptujemy ten fakt dość wybiórczo. To jest, owszem, blogosfera wygląda zupełnie inaczej, niż te parę lat temu. Ta-taka-tamta blogosfera, no przecież nie ta nasza. Ta nasza pozostała szlachetna i niesplamiona pogonią za rozgłosem i lajkami. My nie gonimy za nowościami, nie stosujemy chwytów marketingowych, my piszemy prosto z bebechów o tym, co nas boli i uwiera, szczerze i bezpretensjonalnie. Bo my dążymy do Prawdziwej Dyskusji, tak?
Otóż nie.
Przyznajcie, ile razy powstrzymaliście się przed skomentowaniem czyjegoś wpisu, bo pomyśleliście sobie: nah, napiszę u siebie „porządną” polemikę. Ile razy zdarzyło wam się, że podczas lektury czyjejś notki wpadł wam do głowy zupełnie offtopowy temat, o którym – tak offtopowo, a propos – można by z autorem tekstu pogadać, ale koniec końców powstrzymaliście się przed poruszeniem tematu w komentarzu (czy napisaniem komentarza tak w ogóle), no bo po co wyczerpywać temat na marginesie czyjejś strony, skoro można go wrzucić do siebie na główną? I w końcu: ile razy stanęło na tym, że nie napisaliście ani komentarza, ani polemiki, ani notki zrodzonej z offtopu? Znaczy, ile razy przełożyliście możliwość napisania na temat, który być może będzie się klikał, ponad rzeczywiste poruszenie tego tematu? Bo ja jako pierwsza mogę przyznać: tak. wiele. razy. Nie zliczę ile potencjalnie ciekawych rozmów przemknęło mi obok nosa tylko dlatego, że się zadęłam i postanowiłam, że mój temat, mój kąt, nie oddam.
Ale wiecie, nie byłoby to aż tak durne, gdyby nie to, że wciąż jesteśmy święcie przekonani o tym, że jesteśmy tą fajną częścią kulturowej blogosfery. Nie zamieniliśmy naszych niszowych/hermetycznych/niezbyt nośnych tematów na lajfstajl i zdjęcia owsa polanego jogurtem. Brawo dla nas, klepu-klep po pleckach. Zupełnie szczere klepu-klep, w tym momencie nie ironizuję, nie można odmówić tym częściom światka serca i pasji, inwestowania w tworzenie bloga masy czasu i energii. Ja tego naprawdę nie kwestionuję. To powiedziawszy: nie da się ignorować faktu, że nieco inaczej traktujemy nasze słowa i opinie. Bo – ano właśnie – kosztują nas ileś tam czasu i energii, ergo, trzeba nimi rozsądnie gospodarować. Trzeba ten cały wysiłek zainwestować, najlepiej w siebie – bo cóż nam po generowaniu ruchu u sąsiadów? I w takich chwilach trochę mi tęskno do… no, nie do flejmów. Ale do czasów, w których pisząc w Internecie nie postrzegaliśmy naszych słów w kategoriach waluty i nie staraliśmy się monetyzować naszych opinii.
A może niesłusznie piszę my, może to tylko ja. Może to tylko mój problem i moja własna chciwość, jakkolwiek dramatycznie by to nie brzmiało. Może te dyskusje wciąż się toczą, po prostu nie mam szczęścia na nie trafiać. Może zrzucam swoje problemy na innych (a mam do tego tendencje, nie przeczę). Sama już nie wiem. Wiem tylko, że następnym razem zastanowię się parę razy nim prychnę na zdjęcia owsa w jogurcie. Bo cóż z tego, że nie dzielę się ze światem zdjęciami mojego śniadania? Przecież nie to, że dzielę się w zamian czymś wartościowym. Pod koniec dnia na jedno wychodzi.