12/20/2015

Nie wszystkie ekscentryczne bohaterki jeżdżą starym Volvo, czyli w paru słowach o „Fangirl” Rainbow Rowell


Jeśli wydaje wam się, że z jakiegoś powodu tekst zaczyna się od środka  macie absolutną rację. Tekst zaczyna się od środka. Pierwszą połowę zeżarły gremliny. Enjoy.

Bla bla bla, WTEM!...
“Our character just stopped her car in a parking lot to wish on a dandelion.”
“It’s refreshing,” Nick said. “It’s romantic.”
Cath shook her head. Her ponytail brushed Nick’s neck. “It makes her seem like a douche.”
“You have something against dandelions?”
“I have something against twenty-two-year-old women wishing on dandelions. Stopping the car to wish on dandelions. Also, the car?
No. No to vintage Volvos.”
“It’s a character detail.”
“It’s a cliché. I swear to God, every surviving Volvo produced between 1970 and 1985 is being driven by quirky fictional girls.”
Shots fired. Tylko, takim zabawnym zbiegiem okoliczności, prosto w stopy autorki. W innych okolicznościach bym się zaśmiała i autorce przyklasnęła, wszak nie można się kłócić ze słusznością tych obserwacji, ekscentryczne przerysowane bohaterki w rzeczy samej są zajeżdżonym i męczącym tropem. Nieco zmącił moją radość fakt, że słowa padają z ust ekscentrycznej przerysowanej bohaterki. Bo wiecie co? Takie kuksańce są śmieszne tylko wtedy, kiedy nie świadczą o hipokryzji i zapowietrzeniu autora. Bo jeśli nasza heroinka wypowiada się uszczypliwie na temat dziewczyn zatrzymujących swoje stare samochody na parkingach, by zdmuchnąć dmuchawca i pomyśleć sobie życzenie, a chwilę potem idzie czytać na głos „Outsiderów” swojemu soon-to-be manic pixie dream chłopcu popijając dyniową latte ze Starbucksa (ale tak raczej ironicznie i niechętnie, to bardzo ważny element) no to plażo proszę, ta krytyka dziewczyn od dmuchawców jest cokolwiek nieuzasadniona. Mało tego, czyni z Cath strasznego dupka.

No, co prawda można by się sprzeczać, że taki właśnie był cel autorki. W końcu kilkukrotnie pada z ust narratora czy innych postaci, że Cath jest dupkiem. Ale wiecie co? Ja tego nie kupuję. Bo w moim odczuciu Cath cierpi na syndrom Andrew Garfielda. Bo widzicie, mój główny problem z nową trylogią Spider-Mana nie polegał na tym, że filmy były źle nakręcone, napisane, zagrane, czy nawet źle obsadzone. Mind you, casting był doskonały, Andrew Garfield jest doskonałym Spider-Manem, ma idealną sylwetkę, potrafi rozbawić, a kiedy płacze, ja płaczę razem z nim. Tyle, że kiedy nasz Spider-Man wygląda jak Andrew Garfield i jego główną cechą jest bycie „adorkable” to nie da rady wmówić widzowi, że to dzieciak niepopularny wśród rówieśników. Dajcie sobie spokój z wiernością kanonowi, a jak chcecie wyrzutka – bierzcie Tobey’ego i nie marudźcie. Ten sam kłopot mam z kreacją Cath – od samego początku wmawia się nam, że jest introwertyczką, ponoć złośliwą, acz szalenie wrażliwą duszą, której tak ciężko znaleźć przyjaciół… że aż sami ją znajdują, podczas jej pierwszej godziny na kampusie, i niemalże zabiegają o jej przyjaźń. Pozwolę sobie pominąć milczeniem te wszystkie linijki, w których Cath twierdzi, że jest nieatrakcyjna, a w następnym zdaniu zachwyca się tym, jak śliczna i seksowna jest jej SIOSTRA BLIŹNIACZKA, okej? Po prostu to pominę. Co śmieszne, pojawia się w powieści scena, w której Cath szykuje się na imprezę i twierdzi, że nie zdejmie okularów, bo nie chce być bohaterką z „She’s All That”. I to był moment, w którym zaczęłam się poważnie zastanawiać nad tym, na ile posługiwanie się tą konwencją jest wpadką, na ile zabawą, celowym zabiegiem. I do samego końca nie byłam w stanie zdecydować, czy Rainbow rzeczywiście pisze nam jakąś meta-parodię, czy po prostu niechcący w kółko odtwarza schemat, którego tak bardzo chciała uniknąć. Bo podczas gdy za wszelką cenę starała się napisać anty Mary Sue – stworzyła marysójkę, po prostu w wersji Tumblrowej. Pomyślcie sobie „quirky girl”, otrzymacie idealny obrazek Cath, na tym zaczyna się i kończy cała jej kreacja.

Nie lepiej została potraktowana reszta postaci – o Wren wiemy tyle, co nic, po ponad trzystu stronach książki nie byłam w jej losy zaangażowana na tyle, by choć trochę przejąć się jej solowym wątkiem rodem z dramatów Lifetime. Levi jest, jak wspomniałam, manic pixie dream chłopcem Cath (nie żebym szczególnie w tym przypadku narzekała, przeczytałam w życiu wystarczająco dużo powieści Meg Cabot by wiedzieć, na co się piszę). Reagan jest „fajną, silną dziewczyną” – znów, pozwólcie działać wyobraźni, pierwszy obrazek, który wpadnie wam do głów w zupełności wystarczy. A że bohaterowie są płytcy – nie ma co liczyć na wiele więcej w ich historiach.

Mamy dwa główne wątki, stanowiące nijako główną oś całej fabuły. Raz, Cath i jej fandom, dwa, matka bliźniaczek, która porzuciła rodzinę parę lat temu i z nagła postanawia powrócić do życia swoich córek. Oba zostają potraktowane, w najlepszym wypadku, po macoszemu. Zacznijmy od matki marnotrawnej, która pojawia się przede wszystkim, by zapewnić stosowne dawki angstu: zasiewa ziarno niezgody między siostrami, zaostrza i tak już nawarstwiony konflikt, konfrontuje się z Cath przy okazji Lifetimeowego wątku Wren… i tyle ją widzieliśmy. Swoją drogą zakończenie story arcu Wren było tak słabe i tak wymuszone – to chyba najgorszy fragment całej książki. Ja wiem, takie spory prowadzą zazwyczaj do dość nudnych i poniekąd przewidywalnych konkluzji w prawdziwym życiu, toteż tania drama. Tym sposobem unikamy wszelkich konfrontacji i dialogów, autora taka sprytna. Tak strasznie nie chciało jej się gmerać w uczuciach Cath po spotkaniu z matką i wszystkim, co wydarzyło się między nią a Wren, że na tę paręnaście stron nasza heroinka zamienia się w jakiegoś totalnie pozbawionego uczuć, myśli i reakcji potworka. Aż zaczynamy się zastanawiać, co się stało z tą bohaterką, o której czytaliśmy do tej pory. (A to dopiero pierwsza z Zupełnie Zbędnych Historii, które zmuszeni będziemy przeczytać, nim opowieść Cath dobiegnie końca.)

Przejdźmy do tematu fanfików – wszak tytuł i ‘profesja’ Cath mogłyby sugerować, że będą motywem przewodnim. No i są. Tak jakby. Co chwila częstowani jesteśmy fragmentami fikcyjnej sagi o czarodziejach, którą Cath zawzięcie fanuje oraz fragmentami fików Cath. Fikcyjna seria sama już nie wie, czy ma być Harrym Potterem, czy nie i koniec końców staje się najgorzej zamaskowanym Potterem świata. Ba, sam Potter zostaje ustabilizowany jako część uniwersum naszych postaci, co prowadzi jeno do jednego wielkiego dysonansu w kreowaniu tego. Wiemy, że chodzi o Pottera. Nie mamy nic przeciwko. Niepotrzebne mącenie. Nic to. Same fragmenty kompletnie nic nie wnoszą do lektury, podbijają jeno objętość książki. No i oczywiście służą za doskonałą reklamę kolejnej powieści Rowell, koniec końców jest to zabieg w takim samym stopniu genialny, co irytujący. I na tym lokowaniu produktu co parę stron nasza przygoda ze światem fanfików w „Fangirl” się kończy. Dochodzi do konfrontacji między Cath i profesorką, przebiega ona kolejno: „– Ale ja lubię! – Ale tak nie wolno! – Bu!” Jeśli spodziewaliście się głębszej refleksji nad tematem „fanfiki kontra dzieło oryginalne”, będziecie potężnie rozczarowani, Rowell wycofuje się rakiem z tematu i nigdy więcej do niego nie powraca. I chyba to jest mój największy zarzut pod adresem „Fangirl”.

No i w końcu problem, który pojawia się w ogromnej większości wszelkich amerykańskich tworów traktujących o pierwszym roku college’u i wkroczeniu w dorosłość: jak na tytuł, który starał się mimo wszystko uchwycić pewien wycinek rzeczywistości, ta rzeczywistość jest cokolwiek wypatroszona. Serio, zaczynam wierzyć, że college służy wyłącznie zgromadzeniu bandy nastolatków do kupy z dala od rodziców, by się wyszumiały i wyangstowały przed pójściem do pracy. Nikt nie przejmuje się egzaminami, czy nauką na przedmioty, które akurat nie są spełnieniem marzeń, za to wszyscy mają czas na to, by siedzieć bezczynnie na korytarzach akademików swoich znajomych. Takie przyjemne życie, widzicie. Ale o tym piszę już bardziej jako o problemie amerykańskiej popkultury tak w ogóle. No chyba, że college to jest taki lightowy czas poświęcony rozterkom towarzyskim, w takim razie zwracam honor.

A gdybym miała podsumować „Fangirl” w trzech słowach: hype ją zabił. Tak poza tym, zupełnie przyzwoite tramwajowe czytadło. Polecam umiarkowanie.