Fragment grafiki autorstwa Joey'ego Paura | źródło: klik |
Ostatnimi czasy postanowiłam wrócić do Buffy i… cóż, skłamałabym pisząc, że zrobiłam to oczekując
wyśmienitej zabawy od pilota do finału. Jasne, miałam do tego serialu ogromny
sentyment, ale ten dość szybko przestaje mieć znaczenie, kiedy skonfrontujemy
nasze wspomnienia z rzeczywistością – a telewizyjna rzeczywistość lat 90.
pozostawiała wiele do życzenia. Dodając do tego moją niechęć do Whedona –
spodziewałam się siedmiu sezonów hejtfestu. Tym bardziej pozytywne było moje
zaskoczenie, kiedy okazało się, że cóż, Buffy
to jest doskonały tytuł, który bardzo ładnie się starzeje, pod wieloma
względami przewyższa dzisiejsze seriale mieszające fantasy z coming-of-age i
przede wszystkim wyróżnia się pozytywnie w kwestii ilości i jakości postaci
kobiecych i ich relacji, od pierwszego po trzeci plan. Jasne, można by się przyczepić do ilości wątków kręcących
się wokół facetów, można by się przyczepić do tego, ile punktów zwrotnych w
story arcach bohaterek zostało niemalże całkowicie sprowadzonych do romansów –
ale byłby to zarzut równie sensowny, co wytykanie gore w body horrorze. Nasze
bohaterki mają piętnaście czy szesnaście lat, przeżywają pierwsze miłosne
wzloty i upadki, uczą się, jak budować dojrzałe związki. Taki okres w życiu, co
poradzić, it goes with the turf – można mieć tylko nadzieję, że te miłosne
rozterki zostaną napisane możliwie dobrze, bez szkody dla konstrukcji postaci,
i że zostaną zrównoważone innymi wątkami. I tutaj tych pobocznych wątków nie
brak – relacje Buffy i jej matki pisane
są doskonale, dość regularnie wracamy do motywu ciężaru spoczywającego na
ramionach Wybrańca™, udaje się uchwycić wycinek rzeczywistości. W całej swojej niemalże
campowej otoczce serial jest naprawdę życiowy. I chociaż się tego nie
spodziewałam: Whedonowi naprawdę należą się za to brawa. Ale nie można pisać o Whedonie i Buffy bez wspominania o whedonowym feminizmie, więc przejdźmy do
rzeczy.
Notka oczywiście zawiera spoilery dotyczące odcinka i relacji między postaciami w sezonach 1-2.
Notka oczywiście zawiera spoilery dotyczące odcinka i relacji między postaciami w sezonach 1-2.
Myślę, że możemy zgodzić się co do tego, że problemem postaci
kobiecych w kinie i telewizji jest… cóż, brak postaci kobiecych. Zbyt mała
ilość i w związku z tym: zbyt duża odpowiedzialność za reprezentację zrzucana
na barki tej jednej kobiety, która się w historii już pojawi, ergo każda musi
być „silna”, co jak wiemy jest strasznym bullshitem. Pozornie Whedon zdusił ten
problem w zarodku: zapełnił swój świat tyloma różnymi bohaterkami
odznaczającymi się unikatowymi charakterami, że mógł sobie pozwolić na jedną „słabą”
kobietę w składzie – mowa tu oczywiście o Cordelii. I niby wszystko było w
porządku, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że kryje się w tym wszystkim
fałszywa nuta – nie byłam tylko w stanie wskazać, co dokładnie mi przeszkadza. Aż
w końcu dotarłam do szesnastego odcinka drugiego sezonu i ta nagła świadomość
tego, jak bardzo spaprany jest właśnie wątek lokalnej „słabej kobiety” walnęła
mnie prosto w twarz.
Odcinek skupia się na związku Cordelii i Xandera. Jak zapewne
pamiętacie, Cordelia była w Sunnydale pożądaną osobistością, Xander wręcz
przeciwnie – byli taką małą whedonową wariacją na temat Romea i Julii. Po kilku
tygodniach bycia z Xanderem Cordelia uległa presji swojej kliki i z ciężkim
sercem postanowiła z nim zerwać. W ramach odwetu Xander szantażem zmusza do
pomocy w rewanżu wiedźmę z sąsiedztwa – planuje rzucić na Cordelię urok miłosny
i ponownie ją w sobie rozkochać, tylko po to by rzucić ją na oczach całej
szkoły.
Problem numer jeden: związek Xandera i Cordelii bynajmniej
nie był idealny i za główną przyczynę tego stanu rzeczy można by uznać wielką
niespełnioną miłość Xandera do Buffy. Względnie zaborczą naturę, objawiającą
się choćby w jego przyjaźni z Willow. Czy generalnie brak zainteresowania swoją
dziewczyną. Ale ponieważ jego związek z Cordelią od samego początku był z tych
love-hate od pierwszego wejrzenia – nie zwracałam szczególnej uwagi na te kwestie.
Ot, prześcigali się w wyzłośliwianiu się pod swoim adresem i nic nie wskazywało
na to, by przetrwali jako para, żadna ze stron nie była za to potencjalne
rozstanie bardziej odpowiedzialna, niż druga. Mimo to w 2x16 całą winą zostaje
obarczona Cordelia i jej domniemana pogoń za popularnością. Co prowadzi do
problemu numer dwa: obrzydliwe podwójne standardy.
A zatem: Cordelia zrywa z Xanderem, bo boi się utraty
popularności – i narracja odcinka wyraźnie nam pokazuje, że to ona jest w
błędzie i to ona będzie musiała go naprawić i wyciągnąć z niego wnioski na
przyszłość. I w innym przypadku nie miałabym problemu z tym scenariuszem, bo odkrywanie
wagi prawdziwej przyjaźni ponad popularność jest okrutnie zajeżdżonym motywem,
który pod koniec dnia ma pozytywne przesłanie. Rzecz w tym, że tutaj się kompletnie
nie sprawdza, bo po drugiej stronie tego równania mamy dokładnie to samo, to
jest: Xander postanawia zemścić się na Cordelii nie dlatego, że złamała mu
serce, a dlatego, że naraziła go na kpiny ze strony pozostałych uczniów. I w
Whedonlandzie wyraźnie jest to motyw usprawiedliwiający wszystkie świństwa,
których Xander się później dopuści. Podsumujmy zatem: Cordelia kończy związek,
bo boi się, że zostanie odrzucona przez grupę – bu, próżna Cordelia skupia się
na trywialnych problemach, jej dążenie do popularności jest takie głupie i
egoistyczne, wybrała puste relacje z równie pustymi rówieśniczkami zamiast głębokiego
uczucia do Xandera, musi dostać nauczkę i wyciągnąć stosowne wnioski na
przyszłość. Xander posługuje się magicznym ekwiwalentem pigułki gwałtu, bo boi
się, że zostanie odrzucony przez grupę – och, to jest zupełnie zrozumiałe, być
może niezbyt mądre, ale zrozumiałe, koledzy śmiejący się z Xandera to poważny
problem. Widzicie, jak cholernie niebezpieczne myślenie to jest?
Punkt trzeci: owszem, jak padło, Xander posługuje się
magicznym ekwiwalentem pigułki gwałtu. Och, jasne, miłosny urok brzmi względnie
niewinnie, ale pod koniec dnia to nic innego jak pozbawienie Cordelii jej
własnej agendy, przejęcie kontroli nad jej ciałem i emocjami, zmanipulowanie i
wykorzystanie. I pamiętajmy, że to wszystko w imię połatania zranionej dumy
Xandera. Nope, nie mówimy tu nawet o złamanym sercu – Xander powtarza wystarczająco
często, że chce tylko zemsty, i wystarczająco konsekwentnie i z premedytacją
realizuje swój plan, by nas o tym przekonać. O tyle śmieszne, że w samym
odcinku pada stwierdzenie, że „Xander roofied whole city” – to naprawdę bardzo specyficzne określenie – a mimo tego
konotacje tego wątku zdają się totalnie nie rejestrować w głowie Whedona. Co
jeszcze śmieszniejsze – do pewnego momentu byłam przekonana, że ten odcinek
prowadzi do czegoś dobrego.
Bo widzicie, nie lubię Xandera, mam z nim ogromny problem.
Od pierwszego odcinka sprawia wrażenie roszczeniowego dupka i do tej pory
(początek trzeciego sezonu) nie zrobił niczego, co by mnie od tego przekonania
odwiodło. W pierwszym odcinku stawia sobie za cel uwiedzenie Buffy, a już w
czwartym wybucha złością, bo ta śmiała nie ulec jego wątpliwym urokom. W
kolejnych odcinkach sprawa tylko eskaluje, a Xander raz za razem dowodzi swojej
roszczeniowości, bo hej, przecież jest Porządnym Facetem™. Jest lepszy od tego
czy tamtego, jest lepszy od Anioła, jest miły, jest pomocny, dlaczego Buffy nie
raczy się w nim w końcu zakochać? I wiecie, właśnie ten typ jest najbardziej
niepokojący: zakompleksiony Good Guy™, który uważa, że skoro włożył wysiłek, to
mu się należy. Właśnie dlatego początkowo sądziłam, że ten arc prowadzi do
zaadresowania tego zachowania – liczyłam na trafny komentarz ze strony
Whedona vel „Pierwszego Feministy Hollywood”. Liczyłam na to, że Xander
dostanie nauczkę, że pokieruje to rozwój tej postaci na właściwe tory.
Spodziewałam się, że ten model zachowania zostanie w jakiś sposób potępiony.
Zdecydowanie nie spodziewałam się jego gloryfikacji.
Wróćmy zatem do odcinka: jako że jesteśmy w
Buffyverse klątwa miłosna gryzie Xandera w dupę i zamiast rozkochać w nim
Cordelię – rozkochuje w nim całą żeńską populację Sunnydale. I jak to w
Buffyverse bywa: od zakochania do obsesji i chwycenia za siekierę jeden krok,
zatem zarówno Xander jak i Cordelia znajdują się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Szukają schronienia w domu Buffy, zapędzają się w kozi róg i w końcu dochodzi
do konfrontacji, podczas której z ust Xandera pada taka rozkoszna kwestia:
W tłumaczeniu: próbowałem pozbawić cię wolnej woli i prawa do
decydowania o własnym ciele i uczuciach, bo koledzy się ze mnie śmiali, a teraz
gonią nas ludzie z siekierami i tasakami i to wszystko twoja wina - jak śmiałaś
przejmować się tym samym, co ja! Bo jasne, nie
był wystarczająco odpychającą postacią, dorzućmy jako bonus tendencje do
obwiniania ofiary. Szczęka mi opadła, kiedy uświadomiłam sobie wszystkie
konotacje tej kwestii, ale pomyślałam sobie nawinie: nie ma tego złego. To z
pewnością ten moment, w którym Cordelia ustawi go do pionu. Och, jak bardzo się
przeliczyłam. Bo nie, to nie był moment na uświadomienie Xanderowi, jak fatalny
jest jego stosunek do całej sprawy, nope. Czas odpalić
BohaterkaUświadamiaSobieŻeJestZakochana.mp3, bo:
Mnie? To mnie chciałeś podstępem naćpać i użyć do swoich
wątpliwych moralnie celów? TO TAKIE ROMANTYCZNE! … … … Serio, Whdonie? Plus, kolejne spotkanie Cordelii i Xandera ma w
domyśle miejsce dopiero następnego dnia w szkole, co oznacza, że Cordelia nigdy
nie miała okazji by poznać prawdziwe motywy Xandera. Była przekonana, że zrobił
to, by ratować ich związek – co kiepsko, bo kiepsko, ale tłumaczy, dlaczego
mogła uznać gest za romantyczny – nie po to, by ją publicznie upokorzyć.
Rozkoszne, prawda?
Następna scena: Buffy i Xander idą
szkolnym korytarzem omawiając wydarzenia z poprzedniego dnia. I jak wcześniej
byłam zjeżona i pełna niedowierzania i nadziei, że być może to wszystko
prowadzi do sensownej konkluzji – tak ta rozmowa sprawiła, że opadły mi
wszystkie kończyny i wiara... no, nie w ludzkość, nie będę już tak
dramatyzowała. Ale z pewnością straciłam tę wiarę w Whedona, której zdołałam
nabrać przy okazji tego rewatchu. Bo oto Buffy stwierdza, że Xander istotnie
jest Porządnym Facetem™, wszak nie skorzystał z okazji, kiedy rzuciła się na
niego pod wpływem spartaczonego uroku miłosnego vel pigułki gwałtu. Innymi
słowy: nie zgwałcił, choć mógł – ludzki pan! Doskonały przekaz, gratuluję. Ale
to jeszcze nie koniec, bo żeby sprawiedliwości stało się zadość: Cordelia
otrzymała swoją lekcję i zrozumiała, że to nie posiadanie koleżanek się liczy.
Prawdziwe szczęście to bycie z gościem, który próbował podać jej tabletkę gwałtu,
ale przez przypadek podał ją całemu miastu. I tak oto Xander wygrał w życie i
zdobył dziewczynę, wszak wykazał się elementarną ludzką przyzwoitością, a czego
więcej chcieć od mężczyzny. No dzięki, Whedonie.
Nie twierdzę, że kompletnie zepsuło mi
to radość z serialu, ale z pewnością pozostawiło ogromny niesmak i
rozczarowanie. I naprawdę zastanawiałam się nad tym, czy ten odcinek nie
piętnuje tego zachowania – chciałabym, by tak było. Ale nic na to nie
wskazuje, bo Xander roszczeniowością straszy nadal, i nadal portretowany jest
jako pozytywny bohater. Wszystko wskazuje na to, że Whedon po prostu nie
dostrzegł problemu w takiej kreacji bohatera. Tak samo, jak nie dostrzegł
problemu z portretowaniem swojej lokalnej „słabej kobiety”, bo choć Cordelia od
samego początku traktowana była przez pozostałe postacie złośliwie i
protekcjonalnie – odwdzięczała się pięknym za nadobne i zdawało się to być
całkiem fajną dynamiką. Ale kiedy po tym felernym epizodzie zaczęłam przykładać
większą uwagę do tego, jak te przytyki są formułowane... cóż, pozostawia to wiele do
życzenia. Bo fajnie, że mamy tyle bohaterek, że jedna z nich może być sobie
bezużyteczną w bójce „dziewczyńską dziewczyną”. Tyle, że te cechy Cordelii – i sama
Cordelia – są puentą co drugiego żartu. I tak mi się wydaje, że wprowadzanie
różnorodności wśród bohaterek nie powinnao służyć temu, by tę różnorodność
wykpić. „Słaba” bohaterka nie powinna być żartem wprowadzonym po to, by
podkreślić, jak fajne są te „silne”. Bo to chyba nie jest do końca feminizm, a
przynajmniej nie jest to mój feminizm.