2/02/2016

Kłamstwo, panie Mulder, najlepiej ukryć między dwiema prawdami, czyli w paru słowach o pierwszym sezonie „The Black Tapes”

Fragment grafiki autorstwa 12x07 | źródło: klik
Parę tygodni temu Megu zachwalała „The Black Tapes” – horrorowy podcast tworzony w konwencji paradokumentu. A że dokumentalizowane horrory darzę nieodwzajemnioną i nieco masochistyczną miłością słuchowisko natychmiast trafiło na kupkę z priorytetami. Nie spodziewałam się po nim zbyt wiele, bo doświadczenie nauczyło mnie, że wysokie oczekiwania – czy jakiekolwiek oczekiwania, naprawdę – względem paradokumentów kończą się z reguły rozczarowaniem i zgrzytaniem zębami. Pierwsze epizody utwierdziły mnie w tym przekonaniu: historia była sztampowa, wiodące motywy bez pardonu przekalkowane z kinowych hitów ostatnich lat, przedsięwzięcia nie ratowali też aktorzy głosowi, którzy w znakomitej większości z zadania wywiązywali się poprawnie, ale nic ponad to. Ale jak wspomniałam, nie miałam wobec „Black Tapes” żadnych oczekiwań i choć początkowo podcast nie zwalił mnie z nóg – był zupełnie przyjemnym sposobem na parę wieczorów prokrastynacji. Dlatego też mojej radości nie było końca kiedy okazało się, że to z pozoru przeciętne słuchowisko jest prawdziwą perełką swojego gatunku. Bo mniejsza o tę fabularną przewidywalność i kalkomanię, nie one grają tutaj pierwsze skrzypce. Co mnie absolutnie ujęło to jak doskonale autorzy poradzili sobie z formatem paradokumentalnego słuchowiska, jak pięknie zabawili się doskonale nam znanymi schematami.

Jak padło wyżej, pod względem fabularnym „The Black Tapes” kompletnie niczym nie zaskakuje. Śledzić będziemy losy dziennikarki Alex oraz jej nieco niechętnego partnera w zbrodni, Richarda Stranda – postaci równie intrygującej, co szemranej. Strand idealnie wpisuje się w schemat paranormalnego detektywa, który nie wierzy w zjawiska paranormalne a pojęcia „metoda naukowa” używa jak najbardziej ukochanego i niezawodnego kocyka bezpieczeństwa. Bardzo szybko oczywistym staje się, że ta pogoń za racjonalizmem motywowana jest Głęboko Skrywaną Tajemnicą z Przeszłości Bohatera™, którą Alex postanowi rozwikłać, co z kolei doprowadzi do konfliktów między nią, a Strandem. I jak ta trajektoria zostaje wyznaczona w drugim czy trzecim odcinku, tak do finału pierwszego sezonu zostaje krok po kroku zrealizowana. I znów, z samym egzekwowaniem tego wątku nie mam żadnego problemu. Jasne, nie jest ani trochę oryginalny, ale też nie postrzegam oryginalności jako rzeczy niezbędnej do cieszenia się historią. Nieco gorzej ma się sprawa z motywami recyklingowanymi w kolejnych przypadkach z tytułowych Czarnych Taśm Stranda, którymi zajmują się nasi bohaterowie, bo jest to naprawdę okrutnie generyczna papka okraszona tanim efekciarstwem i im dalej w historię zabrniemy, tym bardziej uciążliwe się to efekciarstwo staje.

Głównym założeniem podcastów Alex jest zbadanie wspomnianych Czarnych Taśm – nielicznych nierozwiązanych spraw, z którymi spotkał się Strand. Sam doktor angażuje się w nagrania by dostarczyć wszelkich naukowych objaśnień i jak sam wspomina: promować sceptyczne, racjonalne podejście do życia, wszak zabobony hamują rozwój cywilizacji. I tutaj problemy pojawiają się dwa: rodzaj spraw dobranych przez twórców oraz jakość tych naukowych wyjaśnień. W przypadku tego pierwszego sprawa jest o tyle dziwna, że początkowo autorzy zdają się dobierać motywy przewodnie bardzo świadomie, tak by pasowały do tego formatu, mamy zatem tajemnicze cieniste postacie, straszne morderstwa, miejskie mity – zjawiska, dla których potrafimy znaleźć racjonalne wyjaśnienie. Weźmy za przykład pierwszy badany przypadek: chłopiec prześladowany przez cienistą postać. Jasne, jest to klisza stara jak świat, której w ostatnich latach mieliśmy w kinach aż nadto („Insidious”, „Sinister” czy „Dark Skies” żeby nie szukać daleko). Ale sprawdziła się w „Black Tapes” bo wywodzi się z powszechnego zjawiska, które można interpretować na miliony sposobów – dzieci wymyślają sobie przyjaciół, którzy żyją w ich szafach i nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że nadają im imiona i cechy, które dorosłych przyprawiają o gęsią skórkę. Dziecko posiadające wyimaginowanego przyjaciela nie jest szczególnie strasznym czy groźnym obrazkiem samym w sobie – to my jesteśmy odpowiedzialni za to, w jakim kontekście tę sytuację umieścimy. I ta kwestia zostaje zaadresowana w odcinku: Alex porównuje Sebastiana – głównego bohatera epizodu – do dziecięcych aktorów grających w horrorach. Chwilę potem łapie się na tym, że być może jej odczucia zostały ukształtowane przez okoliczności, w jakich przyszło jej Sebastiana poznać. Koniec końców nie zostaje nam przedstawiony ani jeden fakt przemawiający za paranormalnym wyjaśnieniem sytuacji, a interpretacja należy całkowicie do słuchaczy (tak jakby, bo pewne tropy są nam jednak podsuwane, ale o tym za moment). Przypadki takie jak ten pozwalają nam jednocześnie na eksplorowanie zjawiska, o którym bardzo wcześnie wspomina Strand i na którym opiera się większość jego naukowych wyjaśnień: apofenii. To jest, odnajdowaniu znaczeń i powiązań między przypadkowymi elementami, na przykład dostrzeganiu ludzkiej twarzy tam, gdzie znajduje się dwukropek i nawias :) I początkowo wydawało mi się to najmocniejszą stroną słuchowiska, bo mnie – i myślę, że nie mnie jedną – właśnie to przeraża najbardziej: to, do czego zdolny jest ludzki mózg. I to, że ludzki mózg jest, mind you, strasznym dupkiem. Pomyślcie o paraliżu sennym i tak zwanych Cienistych Ludziach: doszło do małego spięcia w obwodach i budzicie się nim mózg przekaże ten sygnał do reszty układu nerwowego. Jest ciemno, nie możecie się ruszyć. Widzicie coś ciemnego w kącie. Co to? No, cień, duh. A co na to wasz shit-for-wits mózg? To osoba. Jest dość wysokie i dość cienkie, yup, to musi być osoba, przecież, że nie lampa. Próbujecie wziąć głębszy oddech, ale nie możecie, czujecie ucisk na w klatce piersiowej. W końcu jesteście sparaliżowani, na tym polega paraliż – dopóki układ nerwowy nie nadgoni, nie będziecie w stanie rozluźnić mięśni i wziąć głębokiego oddechu. Ale wiecie co na to mózg? Naaah, to nie to. To pewnie ten z kąta usiadł mi na klacie. Bum, tak powstał Chocapic. Wniosek jest prosty: nikt nigdy was tak nie nastraszy, jak wy sami jesteście się w stanie nastraszyć. Plus, strach nie jest racjonalny. Znajomość racjonalnego wyjaśnienia pewnych zjawisk nie neutralizuje strachu. Cytując artystkę: Myślisz, że jak mnie duch napada w nocy to mówię „nie, jesteś z beznadziejnego filmu, out?” I właśnie ten w gruncie rzeczy prosty mechanizm leży u podwalin wszelkiego horroru i Lovecraft czy Poe doskonale to rozumieli i utylizowali. Dlatego klasycy horroru są wciąż aktualni, lata po tym, jak ich prace straciły na aktualności społecznej – bo w samym rdzeniu odnoszą się do przeżyć bardzo ludzkich i bardzo powszechnych i niezmiennych. I dlatego miałam ogromną nadzieję na zgłębienie tego tematu, bo raz, że jest bardzo bliski memu sercu, dwa, myślę, że właśnie brak zrozumienia tych prostych prawd niszczy dziś gatunek. Bo większą rolę gra efekciarstwo, niż historia, która powinna w jakiś sposób odnieść się do tego ludzkiego pierwiastka w horrorze. I niestety im bardziej zagłębiamy się w „Black Tapes” tym mniej przypadków, w których możemy się jakoś odnaleźć, a więcej efekciarstwa na miarę „Kodu da Vinci”, teorii spiskowych, sekretnych stowarzyszeń i strasznych obrazków, które spełniają swoją rolę wyłącznie na poziomie wizualnym, jak choćby dziecko-demon plujące szarańczą.

To wszystko powiedziawszy – nie mogę powiedzieć, że ta historia mnie nie cieszyła. Nawet przy dostrzeżeniu wszystkich fabularnych niedostatków opowieść była angażująca i śledzenie jej przyniosło mi sporo frajdy. Nic nie jest pozbawione wad, a tutaj twórcy radzą sobie całkiem nieźle z odwracaniem uwagi słuchacza od wszelkich potknięć.

Przejdźmy zatem do doktora Stranda i jego teorii naukowych dość wątpliwej jakości. O ile początkowo apofenia i proste rozwiązania spełniają swoją rolę, o tyle wraz ze wzrostem efekciarstwa i rozbudowania tych zjawisk te zdawkowe odpowiedzi przestają być satysfakcjonujące. Im dalej w opowieść brniemy, tym bardziej wątpliwa staje się rola Stranda jako autorytetu w dziedzinie obalania paranormalnych mitów. Jego argumentacja częściej niż rzadziej opiera się na braku argumentacji drugiej strony, nie na konkretnych faktach naukowych dostarczonych przez niego samego. Miast prezentować racjonalizm i potęgę nauki, prezentuje zacietrzewienie i bezrefleksyjny upór, te same cechy, którymi odznaczają się paranormalni celebryci – Strand zdaje się być dokładnie tym, z czym walczy, po prostu po drugiej stronie barykady. Ale! Tutaj właśnie pojawia się moim zdaniem najciekawszy twist „Black Tapes”. Warto zauważyć, że Strand od samego początku portretowany jest w bardzo tendencyjny sposób, jako postać nie do końca godna zaufania. Zauważmy także, że od samego początku największy nacisk kładziony jest na czarne taśmy. Teoretycznie nic w tym dziwnego, skoro to właśnie one stanowią główną oś fabularną, ale nasuwa się pytanie: dlaczego nigdy nie przedstawiono nam ani jednej białej – rozwiązanej – taśmy? Dlaczego nigdy nie pokazano nam Stranda w akcji, kiedy demaskuje misternie uknute przedstawienia paranormalnych celebytów i naciągaczy? Jeśli wrócimy pamięcią do innych postaci z kanonu niewierzących łowców duchów dostrzeżemy, że niemal każda taka historia rozpoczyna się od ustabilizowania wiedzy i przenikliwości bohatera, jego silnej pozycji w środowisku badaczy paranormalnych (ot, David Ash od Jamesa Herberta, kingowy Mike Enslin, główna bohaterka „The Awakening”). Tutaj tego brakło – Strand demaskuje co prawda jedną szopkę niskich lotów, ale jak sam wspomina: to proste, żeby nie powiedzieć prostackie, sztuczki. Ta wielka demaskacja nie robi na słuchaczu większego wrażenia. W efekcie autorytet Stranda nigdy nie został dowiedziony, zostaje za to kilkukrotnie podważony, zarówno przez kolegów z branży i byłych klientów jak i samą narrację.

No właśnie, narracja i format. Jak wspomniałam na wstępie, „Black Tapes” to paradokument, czyli bardzo specyficzny gatunek, który w ogromnej mierze opiera się na przypominaniu odbiorcy o ludzkim udziale w tworzeniu materiału. Tak jak ~standardowe~ dzieło będzie dążyło do stworzenia możliwie żywego uniwersum i maksymalnej immersji, tak paradokument będzie nam ustawicznie tę immersję nijako udaremniał, to znaczy: będzie nam przypominał o tym, że 1) to co widzimy i słyszymy ma mieć miejsce w naszej rzeczywistości i 2) jest to rzeczywistość zmanipulowana przez człowieka. Będzie zatem utylizował środki niekoniecznie przyjemne dla odbiorcy, na przykład niesławne kręcenie z ręki z całym dobrodziejstwem inwentarza – po to, by przypomnieć o obecności kamerzysty. Czy bloki reklamowe w środku audycji – by przypomnieć nam, że ta audycja to produkt, który ma się spodobać widzom i na siebie zarobić, na przykład powierzchnią reklamową. I oczywiście jeśli zapytamy Googla, znajdzie się dość sporo słuchaczy, którzy zwrócili uwagę na to, że bloki reklamowe czytane przez Alex pozostającą w roli wytrącają ich z immersji. I dobrze, bo takie było ich zadanie: miały uświadomić odbiorcy, że zaprezentowany mu materiał został w znacznej mierze okrojony i zmontowany tak, byśmy finalnie otrzymali atrakcyjny produkt. I podążając tym tropem: sygnalizuje nam, że powinniśmy kwestionować wszystko, co usłyszymy. Nie twierdzę oczywiście, że bloki reklamowe zostały wprowadzone Dla Sztuki™, bo jak wspomniałam – pod koniec dnia „Black Tapes” to produkt i musi na siebie zarobić. Po prostu metoda, jaką obrali twórcy jest fantastycznym sposobem na upieczenie dwóch pieczeni przy jednym ogniu, pokazuje, jak cudownie plastycznym gatunkiem jest paradokument i ile można tak naprawdę z niego wycisnąć: to nie tylko dwie godziny materiału z monitoringu o nierównej ościeżnicy.

A sama narracja jest moim ulubionym aspektem słuchowiska. Teoretycznie mamy do czynienia z wiarygodnym narratorem: w końcu Alex jest dziennikarką, której zależy na dostarczeniu publice prawdy. Nieraz nam o tym przypomina, a by dodatkowo tę wizję umocnić jesteśmy zapraszani za kulisy powstawania podcastu: zostają zawarte dyskusje Alex i jej producenta, omawiane są tematy takie, jak etyka dziennikarska, Alex dzieli się z nami swoimi wątpliwościami co do słuszności publikowania niektórych treści. Jest to jednak bardzo skromny wgląd za kulisy. Tak skromny, że miast udostępniać nam dodatkowe informacje – umacnia tę iluzję wykreowaną przez twórców. Nie mamy pojęcia, co się dzieje podczas montażu, możemy się tylko domyślać, w jakim stopniu materiał został okrojony. Co jest natomiast dość widoczne, to tendencja Alex do kreowania tej historii tak, by nabrała horrorowego kształtu. Spójrzmy na śladową ilość naukowych teorii faktycznie zawartych w audycjach (co zostaje zresztą zaadresowane w drugim sezonie). Spójrzmy na podkład muzyczny, element praktycznie decydujący o tym, w jaki sposób te treści odbierzemy: to są horrorowe podkłady Kevina MacLeoda, muzyka, która stanowi nieoficjalny soundtrack wszystkich horrorwych narratorów creepypast w sieci, muzyka, którą słyszeliśmy w setkach horrorów. Na poziomie produkcji i montażu „Black Tapes” jest rasowym horrorem. Co z kolei prowadzi nas do kreacji Alex, która teoretycznie jest sceptykiem, a jej sceptycyzm jest oczywiście regularnie poddawany próbie. Sprawa o tyle fajna, że jest to właściwie kreacja kreacji, bo mamy naszą Alex-dziennikarkę, która snuje przed nami typowy horror przebrany za dokument, a cóż, nie istnieje postać bardziej idealna i wiarygodna do przedstawiania takich historii, niż sceptyk przełamujący swoją niewiarę. Otrzymujemy zatem taką fajną narracyjną matrioszkę: narrator wiarygodny pod warstwą narratora niewiarygodnego schowanego pod kolejną warstwą narratora wiarygodnego.

[Akapit zawiera spoilery] Pozostaje zatem zadać sobie pytanie: dokąd właściwie zmierza cała ta historia? Pierwszy sezon zdaje się obierać kierunek czysto amerykańsko-apokaliptyczno-bum!, w pełnym komplecie ze złymi Rosjanami i villainem z brytyjskim akcentem o niezwykle wymownych personaliach: Percival Black. I monokl też pewnie ma, tylko go jeszcze nie zobaczyliśmy. I szczerze powiedziawszy nie jestem w stanie wyobrazić sobie finału tej historii, jeśli faktycznie okazałaby się kolejnym „Ninth Gate” – nie wydaje mi się, by można było taki finał przeprowadzić bez totalnej demolki podcastowego formatu. Jestem sobie za to w stanie wyobrazić doskonały finał z twistem, gdyby twórcy faktycznie podejmowali ze słuchaczami tę grę w rozstrzyganie, co w tej historii jest prawdziwe, co nie, komu ufać, które wątki śledzić najdokładniej. Ale te pytania zostawię już na inną okazję. [koniec spoilerów]

I oczywiście polecam „Black Tapes” z całego serca, bo pomijając to wszystko – to po prostu fajna, ciekawa historia z – zdaje się – pomysłem na siebie. Doskonale odnajduje się w swojej konwencji, a to już o czymś świadczy. I nie chcę się zbytnio zapowietrzać, ale myślę, że to co w tym słuchowisku najważniejsze, to że tak zwyczajnie i po ludzku szanuje ten gatunek. Nie traktuje go jako pretekstu do zarobienia na aktualnie eksploatowanym trendzie (aczkolwiek tego właśnie twórcom życzę, bo zasłużyli), dostrzega cały potencjał drzemiący w paradokumentalnych horrorach i bez pardonu go wykorzystuje.