Jeśli nie spędziliście mijającego roku siedząc pod kamieniem z pewnością kojarzycie tytuł „Fangirl” – książka podbiła serce Tumblra, również naszej rodzimej blogosferze nie pozostała obojętna. Historia Cath – nieśmiałej nastolatki, która miast poznawać uroki studenckiego życia woli zaszyć się w pokoju i pisać fanfiki o swoich ulubionych nastoletnich czarodziejach – zrobiła furorę wśród milionów czytelniczek. I nie ma w tym nic dziwnego, ta powieść zawiera absolutnie wszystkie elementy potrzebne do szczęścia docelowym odbiorcom: pełen pakiet dylematów coming-of-age, przystępną bohaterkę, z którą łatwo się utożsamić, rodzinną dramę rodem z Lifetime TV. Ponad to ma coś nowego i jakże istotnego: tytułową fangirl. Opowieść Cath to przede wszystkim opowieść o miłości do fikcji i fandomu, Rowell poruszyła tematy szalenie ważne i na czasie, które do tej pory zdawały się być zamiatane pod dywan przez twórców YA. A przynajmniej tak to miało wyglądać. W rzeczywistości zagadnienia okołofandomowe zostały jedynie pobieżnie przedstawione, autorka nigdy nie pokusiła się o głębszą refleksję nad rolą czy miejscem fanfiction – ani o głębszą refleksję nad czymkolwiek innym, naprawdę. Fandomowe życie Cath pełniło zaledwie rolę wyblakłego tła dla jej… cóż, równie wyblakłych perypetii. A szkoda, bo być może gdyby Rowell ten temat jakoś rozwinęła nadałoby to jej kolejnej powieści – „Carry On” – jakiegokolwiek kontekstu. Być może byłabym w stanie tę powieść odebrać nieco pozytywnej. Bo na tym właśnie polega mój problem, że ta historia to fanfik. I wydaje mi się, że nazwanie jej fanfikiem jest z mojej strony dość szczodre, bo tak na dobrą sprawę powinnam pisać o plagiacie. Ale nie powielajmy błędów autorki i nadajmy sprawie nieco kontekstu.
Po pierwsze, czym tak właściwe jest „Carry On”? To fik fika fanfików AU kanonu. Bardzo meta i jeszcze bardziej zakręcone, wiem, prześledźmy to zatem od drugiej strony: na początku był Harry Potter. Potem była potterowa fanbaza, niezwykle płodna i sympatyczna, a przynajmniej ja miałam szczęście trafić w jej sympatyczne zakątki. Fanbaza jak to fanbaza chciała przeżyć tę historię raz jeszcze, po swojemu, nieco inaczej, toteż pisała fanfiki, a wiodącym pairingiem był tak zwany Drarry. To jest: Draco i Harry. Bo kto nie lubi starego dobrego „kto się czubi, ten się lubi”, prawda? I swego czasu popularne wśród autorów fanfików były motywy takie jak zamienianie jednego z bohaterów w wampira (tu bardziej Draco), anioła (skrzydlaty Harry – that’s a thing) czy inną fantastyczną kreaturkę. Kolejną niezwykle popularną rzeczą był rewriting ostatniego tomu (to re- jest tutaj umowne, nie ma znaczenia, czy fik był pisany przed czy po publikacji „Insygniów”). I właśnie to robi Cath – pisze swoją wersję ostatniej części sagi o młodym czarodzieju – sagi niby fikcyjnej, ale tylko z nazwy, bo widać jak na dłoni, że Simon Snow to niemal identyczna replika Harry’ego, Rowell dokonała tylko kilku zmian, by nie beknąć za naruszenie praw autorskich. Ba, posunęła się nawet do umieszczenia oryginalnej sagi Rowling w uniwersum „Fangirl”, co wprowadziło jeno zamieszanie i koszmarny dysonans, biorąc pod uwagę, że nieustannie odwołuje się do tej oryginalnej serii: ot, podczas Bożego Narodzenia w telewizji zawsze można złapać maraton fikcyjnych ekranizacji fikcyjnej sagi o fikcyjnym Harrym vel Simonie i Cath ogląda czwartą część, w której, tak się śmiesznie składa, wszyscy aktorzy mieli akurat dłuższe włosy. A to tylko czubek góry lodowej. Nic to, jak wspomniałam, wywołało to jakiś tam irytujący dysonans, ale na dłuższą metę nie przyłożyłam do tego zbyt dużej wagi. Nie miałam problemu z tym, że Rainbow posłużyła się tym marnie zamaskowanym Potterem, bo był to tylko niewiele znaczący drobiazg. Mój problem zaczął się wtedy, kiedy dowiedziałam się, że autorka popełniła kolejną powieść: „Carry On” – w domyśle ten fik pisany przez Cath (tam: „Carry On, Simon”). Mój problem przerodził się w pełnoprawny wkurw i bulwers, kiedy dowiedziałam się, że według autorki „Carry On” nie jest żadnym fanfikiem, „Carry On” to jej własny kanon:
(…) even though I’m writing a book that was inspired by fictional fanfiction of a fictional series …
… I think what I’m writing now is canon. (źródło)
Już w tym cytacie można się problemu dopatrzeć, bo brakuje inicjalnego ogniwa w tym łańcuszku: nie ma najmniejszych wątpliwości co do tego, że Simon Snow jest nieskrępowaną prawami autorskimi wersją Harry’ego Pottera, dlaczego zatem Rainbow opowiada nam o Świecie Magów jakby był zupełnie oryginalną rzeczą wymyśloną przez nią samą na potrzeby „Fangirl”?
Ale wróćmy jeszcze na moment do szerszego kontekstu, bo żeby zrozumieć tę kwestię, trzeba rozumieć fanfikową kulturę. No i nie sposób omówić tego zagadnienia bez poruszania tematu-rzeki: gdzie się kończy inspiracja, a zaczyna plagiat? Zacznijmy od tego, co najprostsze: nie jest plagiatem sam motyw chłopca, który dowiaduje się, że jest czarodziejem i ratuje dzień. Schemat Magicznego Wybrańca-Underdoga jest stary jak świat i recyklingowany przez pokolenia fantastów i nie-fantastów, od Króla Artura, przez Kopciuszka, po Luke’a Skywalkera. Harry jest campbellowym bohaterem o tysiącu twarzy:
A hero ventures forth from the world of common day into a region of supernatural wonder: fabulous forces are there encountered and a decisive victory is won: the hero comes back from this mysterious adventure with the power to bestow boons on his fellow man. (źródło)
Zatem podsumowując: nie postrzegam „Carry On” jako plagiatu przez wszystkie paralele między Simonem a Harrym, już nawet mniejsza o tych bohaterów z dłuższymi włosami w czwartej części ekranizacji.
Przejdźmy do następnego elementu, czyli uniwersum. To będzie dość mętna kwestia, ale postaram się przez nią przebrnąć w możliwie bezbolesny sposób. Moja teza: uniwersum „Carry On” nie kwalifikuje powieści jako plagiatu, ale jednocześnie nie dyskwalifikuje jej jako fanfika. A jak wygląda ten świat wykreowany („wykreowany”) przez Rowell? Cóż, to Hogwart obdarty z magii i uroku, po prostu. Zamek został zastąpiony standardowym uniwersyteckim kampusem, wieże i lochy akademikami, Zakazany Las stał się jakimś tam Drżącym Lasem, jezioro zostało fosą, druzgotki zamieniły się w morskie wilki, zaklęcia zostały zamienione na tandetne slogany… łapiecie zasadę. I przyznam, że sposób w jaki Rowell odtwarzała ten świat – z takim przekalkulowanym wyrachowaniem – był jednym z najbardziej drażniących mnie aspektów lektury. Każdy element jest dostatecznie różny, by nie móc nazwać go wprost plagiatem, jednocześnie wystarczająco podobny, by wywołał stosowne skojarzenie. Do tego jeszcze wrócimy, co jest istotne, to że jak padło: uniwersum zostało zmodyfikowane do tego stopnia, że samo w sobie może się jakoś obronić przed zarzutem o plagiat i nazwać się „zainspirowanym”. To powiedziawszy: uniwersum nigdy nie było głównym przedmiotem fanfiction, czasem jest wręcz elementem kompletnie pomijanym jeśli spojrzymy na wszystkie alternatywne uniwersa: mamy historie osadzone w świecie pozbawionym magii i wszelkich super-mocy, w szkole średniej i kawiarni, mafijne AU, AU gdzie jeden bohater jest piratem, a drugi syrenką; możliwości są nieskończone, światy tworzone czy modyfikowane przez autorów są tu sprawą drugorzędną. Samym sednem fanfiction nie jest świat przedstawiony a postacie, ich osobowości, relacje, dynamika – to one są głównym fokusem lwiej części fików, to te mocno specyficzne związki, wszystkie romanse, przyjaźnie i spory są nieustannie przetwarzane i odkrywane na nowo. Ale niemal zawsze są bardzo mocno osadzone w kanonie – czasem ten kanon jest odtworzony w tekście, czasem nie, nie ma to znaczenia, bo ten tekst już ma szerszy kontekst. Dlatego fik na tysiąc słów o tym, jak Bucky Barnes płacze nad gofrem będzie miał dla nas sens – bo mamy tonę materiału źródłowego, w którym bez problemu możemy sobie znaleźć przyczynę tego stanu. Miniatura na sto słów o tym, jak Jack Sparrow pije rum będzie miała sens – bo znamy historię Jacka i jego rumu. Dlatego fik o niespodziewanym, acz niezwykle ognistym romansie między Harrym Potterem a jego odwiecznym nemezis będzie miał sens – bo mamy tekst, do którego możemy się odwołać i znaleźć pewne elementy, na których ten romans sobie jakoś tam zbudujemy. I tutaj właśnie Rowell się wyłożyła, bo w momencie, w którym kategorycznie odcięła swojego fanfika od kanonu automatycznie pozbawiła swój ship wszelkiej racji bytu, nie mamy w jej oryginalnym tekście żadnego punktu odniesienia, niczego, co by ten pairing jakoś zakotwiczyło w tej historii. Bo wszystkie punkty zaczepienia zostały w kanonie i dopiero przy szerszym kontekście oferowanym przez kanon związek głównych bohaterów – będący nota bene główną osią całej powieści – nabiera jakiegokolwiek sensu. I to jest właśnie kryterium, którym bym się w tym przypadku kierowała: czy historia Rowell broni się jako samodzielny tekst? Nie. Bez znajomości sagi Rowling marne szanse na to, by powieść Rowell robiła dla nas jakikolwiek sens. Wysoki Sądzie, nie mam nic więcej do dodania.
Przejdźmy zatem do samej powieści. Jak wspomniałam wyżej, „Carry On” jest ostatnim i jednocześnie jedynym tomem sagi o Simonie i jest to problematyczne o tyle, że wiemy, że w tym meta-uniwersum tych powieści istnieje siedem poprzednich tomów, a brak znajomości tychże ogromnie utrudnia lekturę. Jesteśmy zmuszeni do wskoczenia do pędzącego pociągu: ni stąd ni zowąd znajdujemy się w samym środku wojen i egzystencjalnych rozterek main hero i oba te aspekty są z jednej strony przedstawione w sposób sugerujący, że czytelnik powinien być z nimi już dobrze zaznajomiony, z drugiej zostają zaserwowane wraz z ogromną porcją mocno natrętnej i męczącej ekspozycji, która z marszu przekreśla jakąkolwiek szansę na immersję w tym uniwersum. Jednocześnie umacnia to tylko w przekonaniu, że nie czytamy w pełni oryginalnego tekstu, bo te wszystkie fabularne otchłanie, które autorka niezdarnie próbuje zapełnić ekspozycją uzupełniamy sobie na własną rękę kanonem Harry’ego Pottera. Mało tego, samym bohaterom ustawicznie dostaje się rykoszetem od tych zabiegów, bo chcąc uniknąć nieustannego serwowania czytelnikowi tej ekspozycji wprost, Rowell stara się go przemycać mimochodem w dialogach. Efekt jest taki, że Simon wychodzi kolejno na a) dupka ustawicznie przypominającego wszystkim wokół, że kiedyś ich uratował i winni mu byli padać do stópek i całować w rączki z wdzięczności i b) strasznego ignoranta, który kompletnie nie rozumie konfliktów, w które się tak chętnie angażuje i w imię których gotów jest zabijać.
Zresztą zabijanie jest kolejnym ciekawym motywem przewijającym się przez całą powieść, czy też raczej stosunek Rowell – i siłą rzeczy jej bohaterów – do zabijania. Rowell traktuje ten temat niezwykle lekko i bezmyślnie. Niemalże pierwszą rzeczą, jakiej dowiadujemy się o Draconie vel Bazie jest to, że kilkukrotnie próbował zabić Simona, po raz pierwszy bodajże na pierwszym roku, zatem w wieku jedenastu lat. I widać jak na dłoni, że jest to próba odtworzenia sześciu tomów tej antagonistycznej relacji Harry’ego i Malfoya w sześciu akapitach, rzecz w tym, że autorka, chcąc stworzyć romans love-hate tysiąclecia do potęgi n-tej, zabrnęła zbyt daleko. Powtórzę: jedenastoletni Baz próbuje zabić Simona i ponawia tę próbę dwukrotnie. Niech to wsiąknie. Jedenastolatek próbował zamordować rówieśnika. Trzy razy. Nie wiem, czy według autorki miało to być jakimś małym rozczulającym dziwactwem Baza – jak pokazała nam „Fangirl” za urocze dziwactwa Rowell uważa fobie społeczne czy zaburzenia psychiczne wszelkiego sortu, być może socjopaci również mają u niej carte blanche. Może jestem przeczulona, ale mnie to ani nie bawi, ani nie ujmuje, nie widzę tutaj kopniętego szczeniaczka, który w głębi serduszka jest dobry, tylko świat go skrzywdził. Kiedy brnęłam przez tę niekończącą się opowieść o tym, jaką to Baz jest złą, knującą szują myślałam o Henrym Evansie z „The Good Son”. Na myśl przychodzili Robert Thompson i Jon Venables. Już nie takie urocze „kto się czubi, ten się lubi” kiedy zaczniemy postrzegać jedenastolatka tak bardzo pełnego nieuzasadnionej nienawiści, tak bardzo pozbawionego wszelkich emocji, empatii, ludzkich odruchów, że postanawia zamordować swojego kolegę, tylko dlatego, że go nie lubi, w kategoriach rzeczywistości, nie „quirkiness”, co? I owszem, uparcie używam słowa „zamordować”, bo autorka równie uparcie go unika, dobór słów jest tu kolejną szalenie ciekawą sprawą: Rowell wyraźnie zaznacza różnicę między zabijaniem a mordowaniem. Śmierć matki Baza, niejako z ręki wampira, zostaje nazwana morderstwem. Pozbawienie życia smoka, który zaatakował szkołę nazwane jest morderstwem. Mordercami są też wampiry żywiące się na ludziach. Ale rzucenie Simona na pożarcie chimerze próbą morderstwa już nie jest, to już było zabijanie. Wiecie, zabić to sobie można muchę na ścianie, rzucanie kogoś na pożarcie groźnej bestii zdaje mi się o tę ciupinkę poważniejszym czynem. I nie, nie zmienia mojego osądu w tej sprawie fakt, że pierwszym, czego dowiadujemy się od samego Baza jest to, że on wcale nie próbował wtedy Simona zabić, it was just a prank, bro. I tutaj wracamy do kwestii uniwersum rozbudowanego do absolutnego minimum, bo czy chimera jest w świecie Rowell śmiertelnie groźnym stworzeniem? Nie wiem, jedynym wskaźnikiem jest tu reakcja Simona „Jak Miałem Jedenaście Lat Ubiłem Zamordowałem Smoka” Snowa – skoro najsilniejszy mag na świecie uznał spotkanie z chimerą za dostatecznie groźne, by sądzić, że Baz próbował go zabić, coś musi być na rzeczy. Znów, nie przemawia to na korzyść Baza, który otrzymał przecież doskonałe wykształcenie, zna świat magii od podszewki, w dodatku jest bardzo bystrym i inteligentnym chłopakiem – musiał wiedzieć, co robi, kiedy nasyłał na Snowa właśnie to stworzenie. I tak właśnie jawi nam się jedna druga duetu, któremu mamy kibicować.
To nieudane kopiuj-wklej jest zresztą przykładem nieco większego problemu, który również w „Fangirl” się pojawił: Rowell zdaje się mieć tendencje do pokazywania placem i wyśmiewania pewnych schematów. I wszystko byłoby okej, gdyby nie to, że sama z tych konwencji korzysta, tylko jakby zdaje się o tym nie wiedzieć. W trakcie lektury nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że niektóre wątki pojawiają się tylko jako pretekst do kolejnego przytyku pod adresem Rowling: tak powinno wyglądać „dobre uniwersum”, powinno być pełne ludzi o różnym pochodzeniu etnicznym, ludzi zmagających się z chorobami i niepełnosprawnością, pełne relacji stricte między bohaterkami; postacie muszą być żywe i posługiwać się równie żywym językiem. I jakkolwiek się z tym stanowiskiem zgadzam, tak nie wydaje mi się, by realizowanie tych podpunktów według listy, byle były, byle jak jest słusznym rozwiązaniem tego problemu. To, że Simon posługuje się wulgaryzmami, a Harry nie, nie czyni z niego pełniejszego bohatera, wbrew temu, co zdaje się sądzić autorka: wciąż jest kartonowym stojakiem, po prostu stojakiem z naklejką PG-13. Jednorazowe wspomnienie o studencie na wózku inwalidzkim w żaden sposób nie uszlachetnia tekstu, a napisanie kwestii „It’s good to have a life that passes the Bechdel test” w scenie napisanej wyłącznie po to, by powieść zdała test Bechdel jest zwyczajnie śmieszne. Jedyne, za co autorkę można pochwalić, to że w porównaniu do „Fangirl” gdzie fobia społeczna była niemalże fetyszyzowana, tutaj PTSD, na które cierpi Simon zostaje zaadresowane jako problem i bohater szuka pomocy. Ale poza tym, raz jeszcze nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Rowell chciała dobrze, ale cała para poszła w gwizdek. Bo każdy potrafi wytykać palcem, ale być może nie powinien tego robić, kiedy nie dysponuje pomysłem na rozwiązanie problemu, względnie nie chce mu się go realizować. Bo to jest mój największy problem z Rowell – jest po prostu leniwa.
W artykułach na temat „Carry On” często pojawiały się zapowiedzi fantastycznej zabawy z konwencją i wiecie co? Ta zabawa tutaj jest, mind you, pomysł na nią był wyśmienity, nawet jeśli de facto nieco zajeżdżony przez fandom. Unikalny pomysł Rowell na rozwiązanie wątku ogromu mocy Simona naprawdę mnie zachwycił. Ta opowieść miała ogromy potencjał, tak samo jak Rowell ma ogromny potencjał – gdyby tylko chciało jej się zainwestować ten czas i energię w zbudowanie swojego własnego uniwersum, w rozwinięcie wszystkich istotnych wątków, tak, by stworzyły spójny, barwny świat. Tutaj tego wysiłku zabrakło.
Uwielbiam fanfiction i uwielbiam tę część fandomowej kultury: zdolnych, kreatywnych ludzi, którzy spędzają długie godziny pisząc fantastyczne historie pełne wnikliwych analiz bohaterów i świata. Albo i tych, którzy chcą po prostu, by ta dwójka w końcu się zeszła, najlepiej w trzystu słowach. Świetne jest to, ile czasu i wysiłku wkładają w pracę, za którą nikt im przecież nie płaci, a jedyną wymierną korzyścią jest ich własna satysfakcja i radość innych fanów. I nieraz zastanawiam się nad ich miejscem na rynku wydawniczym, nad tym, czy miejsce dla nich w ogóle istnieje, czy da się znaleźć jakiś złoty środek między uszanowaniem praw autorskich a zostawieniem uchylonej furtki dla zdolnych ludzi, którzy swój talent przekuwają w te retellingi. Natknęłam się kiedyś na taką myśl – za nic nie mogę sobie przypomnieć czyjego autorstwa – o tym, jak fanfiction jest odpowiedzią kultury na to, że opowieści ludowe są dziś własnością korporacji. I myślę, że jest w tym dużo prawdy, bo kultura przestała odpowiadać na potrzeby fanów (a może nigdy ich nie spełniała w pierwszej kolejności). Bo żyjemy w czasach, w których Marvel prędzej posadzi Kapitana Amerykę na dinozaurze niż pozwoli ująć za rękę mężczyznę, którego kaocha, czy to platonicznie, czy to romantycznie. I myślę sobie, że musi istnieć jakaś przestrzeń dla ludzi, którzy chcą tę sytuację zmienić, musi istnieć możliwość przedstawienia tych historii na forum publicznym – nie tylko we względnie hermetycznym gronie, w dalekim kącie Internetu. I kiedy czytam powieści takie, jak „Carry On” obawiam się, że przyczynią się do zatrzaśnięcia tej furtki na cztery spusty, bo jakkolwiek szlachetnymi pobudkami Rowell by się tu nie kierowała – jej retelling może zostać opacznie odebrany. Prawdopodobnie zostanie opacznie odebrany i niezrozumiany przez osoby, które z fanowską kulturą nie są obeznane. Zostanie potraktowany jako plagiat, który uszedł płazem i zamiast do fanfiction i tego co ma do zaoferowania zachęcić – odrzuci. I przyznam, że jako zwolenniczka fanfików sama czuję się zniesmaczona tym, jak Rowell przekuła ogrom pracy Rowling w osobisty zysk i nie potrafię tego usprawiedliwić wadliwym systemem, w jakim przyszło jej tworzyć. I to jest właśnie mój największy problem z „Carry On”.