Och, jestem dzisiaj wściekła. Więc uczciwie ostrzegam, recap odwołany, dzisiaj rantuję. Nieskładnie. Ale za to od myślnika, żeby zachować pozory porządku i koherentności.
!SPOILERY!
- a miałam taką nadzieję na porządny character-driven odcinek, kiedy Rosita, Daryl i Denise wyruszali na wycieczkę. I tak się ucieszyłam, kiedy Denise zaczęła się otwierać przed Rositą i Darylem i próbowała mu pomóc z ogarnięciem skrzyni biegów czy czego tam. I tak bardzo opadły mi ręce na tekst "znam się, brat mnie nauczył" - so close, TWD, so close. Nie, no ba, oczywiście, że brat nauczył. Albo ojciec. Albo dziadek zza grobu. Albo sąsiad z dołu, albo facet ze straganu z pomidorami, ktokolwiek, cokolwiek, no wszystko, tylko nie kobieta, która wie, jak jeździć pickupem, bo, damn, nie wiem, widocznie musiała przez całe życie jeździć pickupem i się nauczyła. Nieee, musiał się pojawić mężczyzna, który wprowadzi ją w ten mistyczny męski świat skrzyni biegów.
- i hej, wiecie kto miał dzisiaj zostać odstrzelony? Abraham. Ten rudy z wąsami, który przez ostatnie dwa sezony stał z boku, wygłaszał debilne uwagi, stał z boku trochę dłużej, potem dostał porywający story arc polegający na byciu tchórzem, asekurantem i skończonym bydlakiem, potem jeszcze trochę postał z boku i po dziś dzień kontynuuje stanie z boku. Taki fascynujący bohater z takimi fascynującymi wątkami, no nieodżałowany dla fabuły, uniwersum się bez niego zawali. Hej, wiecie, kto został odstrzelony? Denise, która dopiero co ugrzała sobie miejsce na drugim planie, i która była jedynym medykiem w ASZ, która ostatnimi czasy odgrywała cholernie ważną rolę w fabule, która się rozwijała, która była w doskonale rozwijających się relacjach z Tarą czy nawet z Darylem. Denise, która wypełniła dzisiaj swój arc przełamywania lęku, pewnej inicjacji w nowej grupie. Denise, która miała tyle do zaoferowania tej historii. Ale hej, jasne, odstrzelmy ją w najbardziej randomowy i bezsensowny, nic nieznaczący sposób, niech padnie sobie ofiarą zbłąkanej strzały, która nie była przeznaczona dla niej, czemu by nie. W końcu przez cały sezon twórcy trzymali się bezsensownie blisko kanonu, zapewniali, że od teraz kanon to świętość, radośnie spoilerując przy tym wszystkie plot twisty, ale najwyraźniej kiedy przyszło do realizacji kanonicznej śmierci: co za dużo, to nie zdrowo. Więc oczywiście jedynym znaczącym odejściem od kanonu okazało się odstrzelenie ciekawej, dynamicznej postaci, byleby utrzymać przy życiu Abrahama. Który, na litość boską, od dwóch sezonów dosłownie stoi z boku i nic nie robi.
- ale żeby nie było, żeby dodać kpinę do kopniaka: arc przełamywania lęku i przejmowania kontroli nad swoim życiem został spełniony z sukcesem przez Eugene'a, który miał szansę zabłysnąć skillem i wygrać w życie. I musiał to zrobić właśnie w tym epizodzie. Mimo, że dostał na realizację tego wątku aż nadto czasu ekranowego. Ale nie, konkluzja musiała nastąpić właśnie dzisiaj, nad stygnącymi zwłokami Denise.
- a co w tym wszystkim najfajniejsze, kto był tak na dobrą sprawę "sercem" tego odcinka? Komu dostała się nowa porcja angstu? Darylowi, no ba. Pod koniec dnia cały wątek śmierci Denise sprowadza się do tego, że Darylowi znowu jest smutno. Wiecie co, owszem, Daryl przeszedł fantastyczną metamorfozę i na przestrzeni trzech pierwszych sezonów był prawdopodobnie jednym z najlepiej, najbardziej naturalnie i konsekwentnie poprowadzonych bohaterów i dożywotnie kudos za to. I owszem, jestem pierwszą do zachwytów, kiedy o tej transformacji się nam przypomina. Ale wiecie co? Na tym etapie to czysty fanserwis. Fanserwis, który zazwyczaj przyjmuję z otwartymi ramionami, ale nie wtedy, kiedy nawarstwianie angstu Daryla i przypominanie, jaki jest fajny okazuje się ważniejsze od głównej bohaterki odcinka. Bo to Denise miała być dzisiaj na pierwszym planie, nie smuteczki Daryla.
- i hej, najwyraźniej z jakiegoś powodu postanowili wepchnąć w ten bajzel jeszcze Carol. Tak z brzegu. Dosłownie. W dwóch scenach, pierwszej i ostatniej. Bo z jakiegoś powodu ktoś zadecydował, że nowy wątek Carol - który dopiero co został przedstawiony i nie przebiliśmy się nawet przez pierwszą warstwę, zero rozwinięcia whatsoever - będzie taką fajną klamrą narracyjną. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Widocznie fochy Abrahama były ważniejsze i o wiele bardziej warte czasu ekranowego, niż danie paru minut Carol. I wytłumaczcie mi proszę: skoro ten odcinek był tak ważny w historii Carol, dlaczego to nie ona była na tej wycieczce z Rositą i Denise? Dlaczego to nie ona musiała przeżyć tę chwilę przerażenia i absolutnej bezradności, kiedy grupa została osaczona przez minionki? Dlaczego to nie ona została po raz kolejny skonfrontowana z koniecznością mordowania w imię dobra bliskich? Tym bardziej, że właśnie te wydarzenia - w których nie brała udziału - zdają się być katalizatorem, tym, co ostatecznie zaważyło o jej odejściu? Dlaczego Carol nie brała udziału w wątku, który zdaje się idealnie pasować do jej obecnego stanu psychicznego, który zdaje się popychać ją w kierunku wytyczonym epizod wcześniej, w wątku, zdawało by się, skrojonym idealnie pod nią? I dlaczego o swoim odejściu postanawia poinformować w rzewnym liście o miłości i poświęceniu zaadresowanym do Tobina? Dlaczego nagle ten romans wyciągnięty z dupy jest dla niej ważniejszy od wszystkich o wiele więcej znaczących relacji z innymi postaciami?
- i przypomnijcie mi proszę, kim jest Tobin?...
I tak, prawdopodobnie trochę dramatyzuję, tak, pewnie powinnam się wstrzymać z pisaniem notki, ale szczerze? Ten odcinek był okropny, te wszystkie rozwiązania były okropne, to, jak bardzo spieprzyli na wszystkich możliwych frontach jest okropne. I wątpię, by moje odczucia w tym temacie się zmieniły. Więc równie dobrze mogę po prostu popluć jadem raz a dobrze i mieć nadzieję, że więcej rozczarowań w tym sezonie już nie będzie.
(Ale takie rozczarowanie, jak dzisiejsze zostaje z widzem na długo po premierze odcinka. I chyba jeszcze długo nie będę się mogła pozbyć tego niesmaku.)