Przed serialami ze stajni DC wzbraniałam się długo i zaciekle. Nie miałam do studia tego samego sentymentu, jakim darzyłam Marvela, w dzieciństwie nie oglądałam kreskówek (z wyjątkiem absolutnie fantastycznego Batman Beyond), nie potrafiłam zaangażować się w animowane przygody największego powerhouse uniwersum z Supermanem i Batmanem na czele, nie przekonały mnie też Tajemnice Smallville, czyli oficjalne HS!AU Clarka Kenta. Próbowałam dać szansę nowszym produkcjom, ale dwa odcinki Arrow skutecznie odstraszyły mnie na kolejne trzy lata. Z kolei mój problem z filmowymi dokonaniami studia polega na tym, że te tytuły biorą się strasznie na serio. A ja nie potrafię brać strasznie na serio historii, która na wstępie próbuje mi wmówić, że krawat i okulary to niezawodny kamuflaż, "bo ludzie nie wierzą, że herosi są wśród nich". Bo jakkolwiek wiele jestem w stanie złożyć na karb konwencji, w tym momencie dochodzi do jakiejś kosmicznej implozji... nie chcę zaraz używać słowa "głupoty"... głupotki, o. Te dwa wspomniane wcześniej epizody Arrow utwierdziły mnie w przekonaniu, że telewizyjne uniwersum obierze podobny kierunek. Wyobraźcie sobie zatem, jak pozytywną niespodzianką była dla mnie Supergirl, kiedy okazało się, że serialowi znacznie bliżej do radosnych, kolorowych, a przy tym sprytnie napisanych Atomówek, niż szaroburego Arrow.
I kiedy piszę o tym, że Supergirl blisko do Atomówek: nie koloryzuję. Jest do bólu kiczowaty i sztampowy, prosty, naiwny i cukierkowy - i jest to jego drugą największą zaletą. Pierwszą jest bezpardonowe promowanie girl power. Owszem, początkowo wydawało mi się to mocno nachalne i nieco irytujące, nie dlatego, że mam coś przeciwko girl power, raczej kłuje mnie w oczy łopatologia. I... okej, nie wycofuję się ze stwierdzenia o tym, że nie mam nic przeciwko girl power, jestem wręcz za, to powiedziawszy: niestety nie wychowałam się w kulturze, w której feminizm jest czymś, co się promuje. Nie wychowałam się w kulturze, w której natłok kobiecych postaci w mediach jest czymś standardowym. Oczywiście pojawiały się wyjątki, jak choćby wspomniane Atomówki czy Odlotowe Agentki, ale były to, cóż, wyjątki. I po wstąpieniu do świata, w którym główna postać jest kobietą i otaczają ją niemalże same kobiety, podczas gdy mężczyźni pełnią role drugoplanowe - to niemalże szok kulturowy (okej, teraz trochę koloryzuję, bear with me, I'm making a point here). Niby zdajemy sobie sprawę z tego, że kobiet w popkulturze jest za mało, ale dopiero w momencie, w którym dostaniemy dzieło zwyczajnie te proporcje odwracające, uderza nas świadomość, jak głęboko zakorzenione są w nas pewne schematy. Nikt już nawet nie mruga okiem, kiedy role głównego bohatera, przyjaciela, mentora i wroga przypadają mężczyznom. Jasne, większość z nas z pewnością zauważy brak kobiet czy też deprecjonowanie ich ról, ale ten brak nie wywoła tak dziwnego poczucia pewnego dysonansu. Oczywiście pozostaje się cieszyć z serialu, który dostarcza nam te bohaterki i relacje, których do tej pory tak bardzo brakowało, ale za każdym razem ta radość podszyta jest poirytowaniem i frustracją, przynajmniej w moim przypadku, bo przypomina, jak bardzo popkultura mnie w gruncie rzeczy zawiodła.
Wobec tego tym bardziej cieszy, że serial skrojony jest zdecydowanie pod młodszego widza - możemy się do zabawy bez przeszkód dołączyć, ale musimy się pogodzić z faktem, że fabuła i klimat mogą się rozminąć z naszymi oczekiwaniami. Jak wspomniałam: łopatologia, której z reguły się czepiam, ale tutaj uważam za sensowne rozwiązanie. Już w pierwszym odcinku twórcy mierzą się z możliwie największą kontrowersją: Superdziewczyna. Dlaczego nie Superwoman, skoro Superman? Mentorka naszej głównej heroinki rozprawia się z tą sprawą szybko i skutecznie, stawiając jedno celne pytanie: co jest złego w byciu dziewczyną? Zamiast zamiatać problematyczną kwestię pod dywan, serial próbuje to słowo redefiniować, wyrwać z negatywnego kontekstu kulturowego. Raz jeszcze, robi to zdecydowanie i bez pardonu. Tak samo sprawa ma się z serialowymi łotrami: tak, przeciwnicy Kary to stuprocentowe tekturowe stojaki, wprowadzone do historii by posłużyć za model poglądowy. Pojawiają się znikąd, kierują złością, zawiścią, czy innymi negatywnymi emocjami na literkę "z" i dostają nauczkę. Pewne zachowania są bardzo wyraźnie piętnowane, podczas gdy inne - równie wyraźnie promowane. W piątym odcinku poznajemy jedną z pierwszych przeciwniczek Supergirl, reporterkę pracującą w jednej z radiostacji należących do CatCo. Livewire - bo taki pseudonim artystyczny obiera nasza antagonistka - atakuje Karę w niezwykle złośliwy, mizoginistyczny sposób, robiąc jadowite uwagi na temat jej ubioru, ciała i seksualności. Jej komentarze niemal natychmiastowo spotykają się z surową naganą i praktycznie kończą jej medialną karierę. W odcinku jedenastym pojawia się senator-bigotka, prowadząca ostrą kampanię przeciwko kosmitom, planująca zbudowanie zapory przeciw przybyszom z kosmosu (nie, serial absolutnie nie bawi się w żadne subtelności w swoich odniesieniach do rzeczywistości). Jej arc doskonale pokazuje, jak ślepa nienawiść kierowana strachem przed nieznanym może doprowadzić do tragedii i wyrządzić ogromną krzywdę obu stronom, przy czym w porównaniu do villainów - otrzymuje szansę na nawrócenie się, pokazując, że każdy potrafi się zmienić. Przy czym nie są to kwestie poruszane wyłącznie w głównych wątkach odcinków, przewijają się nawet w najmniejszych, niewiele znaczących dialogach: w pewnym momencie asystentka lokalnego Lexa Luthora sugeruje, że jego randka nie powiodła się, ponieważ jego partnerka nie była wystarczająco rozrywkowa. Przytyk zostaje szybko zgaszony przez quasi-Lexa, który za nieudany wieczór obwinia swoje przerośnięte ego*. Także pod koniec dnia: owszem, dostajemy garść papierowych postaci wygłaszających kwestie rodem z ulotek "stop znęcaniu się nad rówieśnikami" - ale nie jest to nic, czego nie usprawiedliwiłby format. Bo jak kilkukrotnie już wspomniałam: Supergirl nie bawi się w zawoalowane, skomplikowane treści, przekaz jest bardzo prosty i dosadny i bardzo dobrze, bo nie jest kierowany do osób, które spędzą długie godziny na analizie każdej linijki. Jest kierowany do widza, który - dość prawdopodobnie - przyjmie wszystko at face value.
Jak padło, równie duży nacisk kładziony jest na pozytywne zachowania. Najbardziej dostrzegalne jest to w relacji Kary i Lucy, byłej dziewczyny jej love interest. Bo ta relacja pełna jest wzajemnej, regularnie wyrażanej sympatii i szacunku i choć momentami interakcje bohaterek wydają się wręcz przesłodzone i nienaturalne: po prostu nie mam serca, by uznać to za coś negatywnego. Bo choć przedobrzone, stanowią doskonałą przeciwwagę dla tych wszystkich żenujących cat fights o faceta, które tak uparcie się nam serwuje. Zresztą mogę to lekkie uproszczenie scenarzystom wybaczyć, bo relacja Kary i jej adoptowanej siostry, Alex, nie jest ani trochę papierowa. Choć siostry gotowe są oddać za siebie życie i ich miłość nie podlega wątpliwości, nie jest to wcale tak cukierkowy, jednowymiarowy związek, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. To mieszanka oddania, ale również zazdrości, skrywanej niechęci, poczucia odrzucenia czy faworyzowania przez rodziców, nie do końca przedawnionych pretensji. Ten wątek to serce tej opowieści. Żeby dać wam materiał porównawczy: fani Supernatural znajdą wiele paralel między siostrami Danvers i J'onnem J'onzzem a Winchesterami i Bobbym.
I w końcu: serial jest po prostu mądrze pisany i zdołał uniknąć wielu pułapek, w które wpadają tytuły parające się z feminizmem. Nie uprościł historii do schematu dobre kobiety vs źli mężczyźni, zapełnił uniwersum zarówno pozytywnymi jak i negatywnymi bohaterkami (again, w bardzo czarno-biały sposób, ale again: format to usprawiedliwia), pokazując tę prostą prawdę: mizoginia nie jest wyłącznie domeną mężczyzn. W odcinku, w którym Kara staje się chwilowo zła (to nie spoiler, każdy serial musi tę kliszę zaliczyć) zmiana w jej charakterze nie jest manifestowana poprzez jej seksualność (błąd, który nagminnie popełniał choćby Whedon**). Choć zauważalnie zmienia styl, nie wskakuje w drapieżnie seksowne ciuchy, ergo: kobieca seksualność nie jest zrównana ze wszelkim złem tego świata. Tak samo jak w scenie, w której Kara zaczyna bardzo agresywnie flirtować ze swoim love interest: nacisk nie jest położony na fakt, że przejmuje inicjatywę, położony jest na sposób, w jaki to robi. I na tym lukrowanie zakończę, czas na "ale".
Serial jest dobry, ale: nie wydaje mi się, bym była targetem. Choć rozumiem, skąd prostota w rozwiązaniach fabularnych i nie zmienia to faktu, że miałam sporo radochy z każdego pojedynczego odcinka: zupełnie nie interesuje i nie angażuje mnie główny wątek sezonu. Absolutnie nie kręci mnie oglądanie kolejnego scenariusza o tych złych, których jedyną agendą jest przejęcie władzy nad światem. Może i jest jakiś ciekawy twist w tym, kto jest największym przeciwnikiem Kary, może i jest to ciekawa komplikacja, ale na mnie nie podziałała. I jakkolwiek zachwyca mnie lekki ton i praktycznie atomówkowa konwencja: historia podana w ten sposób nie jest w stanie mnie wciągnąć w takim stopniu, jakiego z reguły oczekuję od serialu. Nie wyczekuję z niecierpliwością poniedziałkowego finału, nie obchodzi mnie, co się stanie. Owszem, zaangażowałam się emocjonalnie w historię Kary, Alex i J'onna, ale nic więcej. I pod koniec dnia: Supergirl ogląda się jak kreskówkę: z zainteresowaniem, ale bez wielkich emocji. Tytuły kierowane do dzieci i młodszych nastolatków często znajdują sposób na przemycenie co ciekawszych treści skierowanych do starszego widza między wierszami. Tutaj wydaje mi się, że tego zabrakło, nic nie znajdziemy pod tą wierzchnią warstwą fabuły. Przynajmniej ja nic nie znalazłam, być może fani komiksów zaznajomieni z uniwersum będą w stanie znaleźć garść odniesień. Ale dla komiksowego casuala, takiego jak ja: dostaniemy to, co zobaczymy na pierwszy rzut oka, nic mniej, nic więcej. Do tego dochodzą te już typowo DC-komiksowe głupotki, które drażnią mnie niemal we wszystkich Supermanach, Zielonych Latarniach i czym jeszcze: jestem w stanie zawiesić niewiarę na tyle, by przyjąć na klatę latającą blondynkę z supersiłą. Nie jestem w stanie zaakceptować, że po zdjęciu okularów i rozpuszczeniu włosów Kara staje się anonimowa. Tym bardziej nie do końca rozumiem, po co okręcać dwa epizody wokół najgłupszego elementu całego uniwersum. No i w końcu: zupełnie nie działa na mnie format 20+ odcinkowego sezonu, gdzie każdy epizod ma 40+ minut. Nie znoszę tego formatu, uważam, że jest zdecydowanie zbyt rozlazły, nikt nie jest w stanie poprowadzić poprawnej narracji przez tyle godzin materiału, pojawia się zbyt wiele fillera, który rozwadnia fabułę i nieraz tworzy niespójności. Ale to już zupełnie osobista preferencja.
Polecam, jeśli jesteście w stanie przymknąć oko na konwencję będziecie się doskonale bawić. Supergirl to lekka rozrywka, która nie stroni od poruszania ciężkich, aktualnych tematów. Nie robi tego w jakiś fenomenalnie przełomowy sposób, robi to w sposób niezwykle przystępny, stawia na młodszego widza i pod tym kątem należy tę historię oceniać. Bo choć na dzień dzisiejszy mam swoje zastrzeżenia, jeszcze te parę lat temu chłonęłabym ją jak gąbka.
*SPOILER co prawda nie był to quasi-Lex, a J'onn J'onzz pod przykrywką, but the point still stands.
**co ma Whedon do piernika, zapytacie? Absolutnie nic. Po prostu lubię wytykać błędy Whedona i niedoskonałości jego dzieł przy każdej nadarzającej się okazji.