4/04/2016

The Walking Dead 6x16 || Last Day on Earth

*ciężkie westchnienie irytacji podszytej zmęczeniem z nutą rozżalenia*

!SPOILERY!

Och, jak ja bardzo liczyłam na ten finał. Jak bardzo miałam nadzieję, że wyciągnie ten sezon za uszy, że przynajmniej zakończy z przytupem i sprawi, że wybaczę wszystkie wcześniejsze potknięcia i sprawi, że będę wyczekiwała sezonu siódmego. Och, jak bardzo się przeliczyłam.

Nie zrozumcie mnie źle - odcinek sam w sobie był niemalże doskonały: resztka historii na ten sezon została ładnie rozparcelowana między Ricka, Maggie i pozostałych, a Carol i Morgana. Co prawda 75% tego epizodu polegało na jeżdżeniu w kółko po lesie (a pozostałe 25% na jeżdżeniu w kółko na koniu) - ale ach, co to było za jeżdżenie! Znakomicie skonstruowane napięcie, narastające poczucie zagrożenia, osaczenia, nadciągającej nieuchronnej tragedii, jak oglądanie kraksy w slow-motion - wyjątkowo w pozytywnym znaczeniu tej frazy (o ile takie istnieje. Wicie, co mam na myśli.) Z dawien dawna zapowiadany arcyłotr, który został przedstawiony absolutnie cudownie i genialnie, i występ JDM był tak. cholernie. udany. Tak fantastyczny, porywający i - damn - prawdziwie przerażający, z miejsca wybaczyłam cały natrętny foreshadowing i generalną rozlazłość towarzyszącą hajpowaniu nadejścia Negana. I finałowa scena, podczas której po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy siedziałam na skraju fotela i nie mogłam oderwać oczu od ekranu - wreszcie! I te emocje! Tylko co z tego, skoro i tak raz jeszcze cała para poszła w gwizdek?

Nie wiem, skąd w twórcach to przedziwne przekonanie, że urwanie zdania w pół słowa jest dobrym cliffhangerem, nie wiem, co się stało, że się tak spieprzyło - a spieprzyło się spektakularnie. Tempo i rozłożenie akcji, sposób, w jaki zostały poprowadzone poszczególne wątki i postacie, to jak z odcinka na odcinek serial stawał się coraz głupszy - to jakiś koszmarny niewypał. I pozwólcie, że nie będę się tyle skupiać na samym odcinku, co na całości - bo tak na dobrą sprawę finał uwypuklił tylko problemy, które kuły mnie w oczy przez cały sezon.

A zatem wspomniane tempo i rozłożenie akcji: pierwsze trzy odcinki rozgrywają się podczas jednego? dwóch? dni? Są fajne, ekscytujące, dzieje się. Zostają zakończone "śmiercią" Glenna - plot twistem 1) żenująco transparentnym dla osób zaznajomionych z komiksowym kanonem (którego dokładne odtworzenie twórcy nieraz zapowiadali), 2) z miejsca spalonym przez nieudolne działania w mediach/social mediach. Zatem kończy się ogromnym cliffhangerem - co się stało z Glennem (wpełzł pod śmietnik - teoria, która pojawiła się dosłownie minutę po napisach końcowych), co się stanie z Rickiem, który w ramach domykania klamry kompozycyjnej wymienia "ostatnie" słynne goodluck, dumbass z Glennem i zostaje otoczony przez hordę zombie. W tym oto ekscytującym momencie historii utykamy na kolejny tydzień, bo odcinek czwarty to (zupełnie niepotrzebnie) wydłużona butelka Morgana, która przez godzinę snuje przed nami opowieść, która w gruncie rzeczy zmieściłaby się w dwóch scenach. Czy którą można by zrealizować w krótkich scenach po napisach w ciągu sezonu piątego. Nabuzowani akcją poprzedniego odcinka nie jesteśmy w stanie skupić się na historii Morgana, momentum finału poprzedniego odcinka zostaje zrujnowane, widowni pozostaje przebrnąć przez odcinek w cichej frustracji. Odcinek piąty - okazuje się, że scena z Rickiem uwięzionym w RV konkluzji w ogóle nie ma - w jednym momencie jest w beznadziejnej sytuacji, w drugiej jak gdyby nigdy nic biegnie do domu. Sekwencja w której brakuje jakiegokolwiek rozwinięcia, pierwszy cliffhanger polegający na przerwaniu w pół słowa i kompletnym porzuceniu reszty zdania. Glenn wciąż udaje oposa pod śmietnikiem, o czym wiedzą absolutnie wszyscy. Gdzieś tam przewijają się Wilki. Mimo ogromnego potencjału i doskonałego wejścia znikają równie szybko, jak się pojawiły. Pojawia się horda zombie. Rick, Michonne i durna rodzinka Jessie przebiera się za zombie i wyrusza na przygodę. Ostatnie co widzimy? Sam, który tuż po opuszczeniu domu panikuje i woła mamę, tym samym ściągając na grupę 'uwagę' zombie. Początek sekwencji. Koniec odcinka. Kilka tygodni przerwy. Premiera 6b: zdążyła zapaść ciemna noc, grupa jest hen-hen do przodu, u Sama na chwilę obecną gra i buczy. Co się stało z początkiem sekwencji z finału 6a? Nigdy się nie dowiemy, została porzucona. Znów, dzieje się. Kończy się kolejnym cliffhangerem: co się stanie z Carlem? Nieistotne, bo robimy przeskok o trzy tygodnie w przód: nigdy nie widzimy pierwszej rozmowy Ricka i Carla po tym, jak wybudza się po operacji, nigdy nie widzimy reakcji Carla na widok zdeformowanej twarzy, nigdy nie zostaje nam pokazane, jak radzi sobie z gniewem i bólem spowodowanym całą sytuacją, już nigdy nie zostaje wspomniany Ron - kompletnie nic. Okres w ogromnym stopniu formujący rozwój cholernie ważnej postaci zostaje totalnie zamieciony pod dywan. Kolejne odcinki można by podsumować jako: hej, patrzcie, Negan idzie, widzicie, widzicie jak idzie, wow-wow, tak bardzo idzie. Nom. Widzimy. Rozpoczyna się nowy wątek Carol - w cholernie dziwnym momencie. Zostaje przerwany bez żadnej konkluzji, za to w momencie, w którym leży na betonie, zdana na łaskę bydlaka takiego samego jak jej były mąż - pogratulować zaakcentowania właśnie tego elementu historii. O tym, czemu ta historia w pierwszej kolejności nie gra za moment. Prawie że godzina budowania napięcia - wiemy, że za moment nastąpi jedna z najbardziej ikonicznych scen całej serii. Po tak doskonale zbudowanym oczekiwaniu nie możemy się doczekać tego wielkiego katharsis sezonu, nie możemy się doczekać tych ogromnych emocji, przede wszystkim: wyzwolenia wszystkiego, co się w nas skumulowało przez ostatnie ~osiem godzin tej historii. Katharsis nie ma. Nie ma żadnej konkluzji. Zamiast wielkich emocji, które na długo zostaną w głowie i fanowskim serduszku - absolutnie nic. Cała para idzie w gwizdek. Znowu. Jedna z najważniejszych scen w całej serii zostaje zrujnowana, momentum zniszczone, zamiast emocji - frustracja. Nie ta fajna fanowska frustracja, bo chcemy wiedzieć co się stanie terazzarazjuż. Frustracja, spowodowana świadomością, że odebrano nam fajne fanowskie doświadczenie.

Nie oszukujmy się, ostatnia scena była serialowym ekwiwalentem zepsutego kichnięcia. Napięcie zbudowane doskonale podczas przemowy i wyliczanki Negana kompletnie wyparuje przez to pół roku, które dzieli nas od kolejnego odcinka. I to ma być cliffhanger? Damn, myślałam, że cliffhangery napięcie budują, nie rujnują. I w pierwszej kolejności: na cholerę cliffhanger ("cliffhanger") odnośnie tego, kto dostał Lucille? Tak czy siak wrócilibyśmy do pełnej grozy sytuacji "co teraz, jak zareagowali inni, czy pozostali są bezpieczni?" Na litość boską, to był najbardziej żenujący, tandetny chwyt, jaki widziałam w tym serialu od bardzo dawna. A Bór raczy wiedzieć, w tym sezonie żenująco tandetnych chwytów było pod dostatkiem.

Także tak, jeśli nie chciało wam się przebrnąć przez dwa poprzednie akapity, tl;dr: te 75% finału to zepsute kichnięcie. I środkowy palec od twórców. Dziękuję bardzo.

Wątek Carol choć ciekawy, spalony przez to, że realizowany pół na pół z Morganem. A wątek Morgana choć ciekawy i bardzo potrzebny, jak wielokrotnie podkreślałam - zrujnowany przez to, że totalnie uproszczony. Filozofia Morgana - która miała sprawiać, że będziemy nieustannie kwestionować wybory Ricka i pozostałych, oraz nasze własne serialowe sympatie - miast autorytet Ricka podkopać, tylko go podbudowała. Bo bez nadania Morganowi odpowiedniej głębi, przez sprowadzenie jego podejścia do świata do bezmyślnego powtarzania trzech pustych sloganów - Rick wypadał jako ten mający moralną, czy przynajmniej logiczną, słuszność. Morgan wychodził na a) bezużytecznego palanta; b) aroganckiego/ignoranckiego dupka; c) oba powyższe. I rzutuje to na całą resztę. I ciągnie w dół elementy fabuły, które mają ogromny potencjał. Dlaczego? Bo widocznie twórcy doszli do wniosku, że widownia jest bandą kretynów, której trzeba mówić wszystko wprost i trzy razy powtórzyć. Nie żeby mnie to dziwiło, patrząc na dobór środków wizualnych. Także raz jeszcze: dzięki.

I to by było na tyle. Tak, odcinek był bardzo udany. Ostatnia scena była spalona. Sezon, choć miał swoje momenty, był koszmarny i osobiście uważam go za dotychczas najgorszy. I dupa.

Nic to, oczywiście nieważne, jak bardzo nie stoczyłby się serial - wspólne fanowanie przysporzyło mi strasznie dużo radochy i dziękuję wam ślicznie za wytrwałe brnięcie przez recapy i dzielenie się wrażeniami :) Wasze komentarze nieraz robiły mi dzień i sprawiały, że oglądanie TWD było o wiele lepszym, pełniejszym doświadczeniem. Nie jestem pewna, czy zobaczymy się w recapowym tagu w październiku - na chwilę obecną jestem tym serialem zmęczona i szczerze cieszę się, że będę mogła od niego odpocząć. Ale kto wie, co będzie za te parę miesięcy. Także bez zbędnego dramatyzowania, nie składam żadnych deklaracji porzucania serialu czy recapów, nie składam też żadnych obietnic. Wyjdzie w praniu.