5/07/2016

#TeamT'Challa, czyli bardzo chaotycznie, bardzo subiektywnie i bardzo spoilerowo o „Civil War”


Od razu zaznaczam, że film mi się strasznie podobał. I biorąc pod uwagę, jak ogromny hype towarzyszył tej produkcji od paru ładnych miesięcy i jak wysokie były moje oczekiwania po poprzedniej części - fakt, że z sali kinowej wychodziłam zadowolona i usatysfakcjonowana mówi sam za siebie. Podkreślam to we wstępie, bo dalej będzie już tylko zrzędzenie. I chciałabym trochę sobie popluć jadem, bo wiem, że za parę tygodni będę odbierać „Civil War” zupełnie inaczej - bo obrośnie w mety, headcanony, fanfiki i fanarty, zyska tę warstewkę fandomowej patyny i będzie dla mnie produktem o wiele bardziej atrakcyjnym, niż na dzień dzisiejszy. I chciałabym parę rzeczy z siebie wyrzucić, tak na świeżo, dopóki nie przeczytałam ani jednej recenzji czy analizy. I dopóki mam jeszcze serce do zrzędzenia. 
Also, informuję, że nie lubię Iron Mana. Naprawdę nie lubię Iron Mana i nie ukrywam tej niechęci. Więc jest bashing pełną gębą. Zostaliście uczciwie ostrzeżeni.

!SPOILERY!

Zatem po pierwsze: Iron Man. 
- nie lubię Tony'ego Starka i nie jestem fanką RDJ w tej kreacji, bo choć uważam go za wspaniałego aktora nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w tej roli się po prostu nudzi. Nie stawia mu zbyt wielu wyzwań. I pod koniec dnia na ekranie widzę więcej osobowości aktora, niż samej postaci, w którą ma się wcielać i koszmarnie wyrywa mnie to z immersji. (Jednocześnie nie mogę sobie wyobrazić nikogo innego, kto zrobiłby to lepiej, niech żyje ambiwalencja). Fanką Starka nie jestem, bo to w mojej skromnej opinii przehajpowany buc, który dostał naprawdę zdecydowanie za dużo czasu ekranowego (biorąc pod uwagę whedonowe zamiłowanie do pewnych tropów obie części Avengers można równie dobrze nazwać Starkiem i przyjaciółmi...). Do czego zmierzam: hodowałam fanowski ból dupy już od momentu ogłoszenia podtytułu najnowszej części. I nie wierzyłam osobom, które zapewniały mnie, że tym razem na pewno Starka polubię (lol, nope). I słusznie, bo ten film wyłącznie utwierdził mnie w mojej niechęci do tej postaci, bo:
- po pierwsze, byłam zmuszona go oglądać (nie bijcie, ostrzegałam, że będzie bardzo subiektywnie)
- bo raz jeszcze zostaje nam pokazane, że Stark stoi ponad prawem. Jedna rzecz, która naprawdę mnie jeży to kwestia wypadku Rhodneya. Bo serio, dlaczego Vision nie zostaje pociągnięty do odpowiedzialności za spowodowanie częściowego paraliżu Rhodneya? Bo nie ma chyba wątpliwości co do tego, na kim spoczywa wina (nawet jeśli z przyczyn znanych tylko sobie Stark zdaje się obwiniać "tych drugich" - scena, w której Sam nurkuje i stara się złapać Rhodneya, wraca, chce pomóc, bo przecież jest paramedykiem, damn, przeprasza za coś, co kompletnie nie jest jego winą. I dostaje za to od Starka po mordzie. No damn, serio?). Powiedzcie mi proszę, czym różni się Vision w rozkojarzeniu doprowadzający do katastrofy od Wandy doprowadzającej do katastrofy? Tak, błąd Wandy był bardziej tragiczny w skutkach ze względu na otoczenie. Ale w gruncie rzeczy - to dokładnie taki sam incydent. A czy Sokovia Accords nie powstały właśnie po to, między innymi, by takie zdarzenia kontrolować i pociągać sprawcę do odpowiedzialności? Ale nah, cała sprawa zostaje kompletnie zamieciona pod dywan. Wszak prawu podlegają wszyscy - ofkoz wszyscy, którzy nie zgadzają się ze Starkiem.
- bo ta ostatnia scena, w której próbuje zabić Bucky'ego. Tak, patrzenie na śmierć rodziców musiało być koszmarnie traumatyczne. Tak, to bardzo smutna, przejmująca scena. I na litość boską, RDJ w końcu zaczął grać i było to piękne. Tyle że wiecie, facet, który latami czerpał zyski z wojen nie za bardzo znajduje się w pozycji do oceniania innych, wiecie, co mam na myśli? Bo pod koniec dnia Żołnierz (bo przecież nie Bucky) mordujący jego rodziców nie różni się specjalnie od bomby Starka, która zabiła rodziców Wandy i Pietro (który swoją drogą również poniekąd ginie z winy Starka). I tak na dobrą sprawę: skoro Wanda była w stanie podjąć właściwą decyzję i zrezygnować z zemsty - to nie widzę powodu, by od Starka nie wymagać tego samego. 
(i błagam, tylko bez usprawiedliwiana Starka i wymówek z serii "bo nie wiedział". Czego nie wiedział? Że broń służy do zabijania?)
- bo ta linijka "zabił moją mamę". Cheap shot.
- bo ta scena, w której tak bardzo przejmuje się losem tragicznie zmarłego dziecka - bo przecież trzeba nadać twarz tragedii, łopatologii musi stać się za dość - po czym nie ma najmniejszego problemu ze zwerbowaniem do udziału w wojnie ("wojnie") jeszcze młodszego dziecka. Do wojny, której to dziecko kompletnie nie rozumie. I w której by zginęło, gdyby ktokolwiek faktycznie próbował kogoś zabić. Bo jasne, Peter jest supersilny, superszybki, supergiętki i w ogóle supersuper. Ale nie ma pojęcia co robi i co się wokół niego dzieje. Także tak. To powiedziawszy: nie do końca obwiniam o tę (IMO) wpadkę twórców, bardziej studio, które na gwałt wprowadzało Spider-Mana do MCU (a mój ból dupy o kolejnego Spider-Mana to już temat na zupełnie inną notkę).

Po drugie: Spider-Man. Nie lubię bachora.
- bo był kompletnie zbędny i jego docinki - choć całkiem udane i zabawne - totalnie położyły klimat tej wielkiej walki na lotnisku. W ogóle cały humor wpleciony w tę sekwencję był owszem, fajny. Ale kompletnie rozbroił jakiekolwiek napięcie i rozładował wszelkie emocje, jakie powinny tej potyczce towarzyszyć.

Po trzecie: Sharon.
- bo jakkolwiek darzę Emily VanCamp ogromną sympatią zupełnie nie ma chemii między nią a Evansem. I ten pocałunek był tak strasznie z dupy i do dupy. Wiecie, to strasznie przykre, bo kiedy pojawiły się pierwsze informacje o jej roli w CW dużo osób skoczyło bardzo szybko do konkluzji i pojawiły się zarzuty o to, że pojawi się wyłącznie jako chorągiewka "no homo", którą Steve będzie mógł sobie pomachać. I pomyślałam sobie: nah, na pewno będzie miała bardziej rozbudowany wątek, nawet jeśli romans z Capem się pojawi, pojawi się w fajnym kontekście. A potem bracia Russo wspomnieli, że w filmie pojawi się pocałunek, którego nikt się nie spodziewa i raz jeszcze, internety wysunęły wniosek, że będzie to hetero-stempelek dla Steve'a. I raz jeszcze miałam nadzieję, że to będzie coś więcej. I damn - to przykre, że internety miały rację. Mind you, myliły się co do romansu - żadnego romansu nie było, nope. Był tylko ten kompletnie randomowy całus, który wyglądał dosłownie tak, jakby nagle ktoś zza kamery zaczął krzyczeć "o nie! ktoś gdzieś w internecie może pomyśleć, że Steve nie jest hetero! szybko, niech pocałuje kobietę, jakąkolwiek, którąkolwiek, nim będzie za późno!". Wszak orientacja inna niż heteroseksualna jest dla Marvela kwestią zbyt wywrotową. Tak wywrotową, że już sama wizja tego, że ktoś zinterpretowałby Steve'a jako coś innego niż 0 na skali Kinseya jest przerażająca i trzeba zdusić problem w zarodku.
- i naprawdę chciałabym powiedzieć, że poza tym pechowym całusem Sharon miała świetną kreację... ale nie miała. Pełniła rolę deus ex machiny popychającej akcję we właściwym momencie, we właściwym czasie, przynosząc odpowiednie fanty i przesłanie ciotki zza grobu. I miało być fajnie, a nie jest, potencjał wyrzucony w błoto.

Po czwarte: Sokovia Accords i cały wątek polityczno-społeczny-czycotam.
- bo pod koniec filmu nawet Stark nie jest w Team Stark o.ó W ogóle w pierwszej kolejności mało kto jest tak całym sercem w Team Stark. Bo Natasha może i podpis złożyła, ale ani przez moment nie popierała tej idei. Traktowała to raczej jako strategiczny w tył zwrot i prewencję niż cokolwiek innego. I pod koniec dnia wspierała Steve'a i Bucky'ego, nie Tony'ego. T'Challa bynajmniej Starka nie wspiera, T'Challa to Team T'Challa (i chwała mu za to, i chwała braciom Russo za to, jak go poprowadzili, i chwała Chadwickowi Bosemanowi). Spider-Man nikogo nie wspiera - tak ideologicznie - bo kompletnie nie wie o co bangla. I zostaje Rhodney. Który w sumie wciąż pokutuje za IM2 :] I Vision. Który powinien iść do kąta za Rhodneya. Nic to, zmierzam do tego, że ten konflikt nigdy nie zostaje poważnie zarysowany i zgłębiony, a w końcu zostaje kompletnie zapomniany. Bo czy Stark nie miał być tą racjonalną częścią konfliktu? A nie jest. Przez cały film kieruje się chwilowymi porywami serca i niczym poza tym. A Steve - który miał być sercem tego filmu... no, jest nim, niezaprzeczalnie. Jednocześnie w całym swoim zacietrzewieniu i zaślepieniu miłością do Bucky'ego udaje mu się pozostać tą bardziej rozsądną stroną - bo w porównaniu do Starka nie chce podpisać niczego w ślepo, rozważa konsekwencje, domaga się poprawek, pozostaje strategiem. A Stark to przez większą część tej historii rozsypująca się kupka nieszczęścia.
- bo czy nie na tym miał właśnie polegać tragizm tej historii? Bo obaj się w takim samym stopniu mylą, co mają rację? (Już pominę kwestię ich wątpliwej przyjaźni, nie wina obecnych reżyserów i scenarzystów, że ktoś *khem, khem* Whdon *khem, khem* dał dupy w poprzednich filmach). Tymczasem cała kwestia pojawia się nieco na dalszym planie, służy raczej bardziej jako droga do właściwego clue filmu, niż stanowi właściwe clue filmu. I miast stanowić źródło tego rozdarcia moralnego - jest sobie. I niewiele z tego wynika. Tak, wiem, że będzie to zapewne wątek pociągnięty w dalszych filmach i że ta fala rozejdzie się po całym uniwersum. Ale tutaj IMO nie spełnia swojej roli.

Po piąte: główny konflikt.
- bo miast Ugody czy czego tam, cały konflikt sprowadza się do Tego Złego™, który jest zły na tych dobrych, bo zabili mu rodzinę. I jest to tak koszmarnie zajeżdżony i leniwy wątek. I jak to jest, że Ten Zły™ nigdy nie może rozkminić, że winą za śmierć rodziny powinien raczej obwiniać, no wiecie... tych innych złych? Którzy w pierwszej kolejności wywołali konflikt? I wywołali tę reakcję? Nie? Zbyt logiczne? Ok, milknę.

Po szóste: bo obiecali mi wielkie dylematy moralne i wielkie emocje.
- i dobra, znam filmy MCU, wiem, w co się pakuję, nie spodziewałam się dylematów moralnych, nie takich prawdziwych. Ale jakichkolwiek. Tymczasem ta kwestia jakby rozlazła się w szwach. Nic to, mogę żyć z blockbusterem bez siódmego dna i komentarza społecznego. Co prawda szkoda, bo zabrakło tego sprytu, z jakim zostały napisane dwie pierwsze części. Ale przeżyję. Ale gdzie te emocje? Nie wiem, czy jest to kwestia promocji, która pokazała zbyt dużo - do tego stopnia, że znaliśmy każdy plot twist, nim zobaczyliśmy film. Nie wiem, czy jest to kwestia wtykania zbyt wielu docinków - bo wspomniana już scena na lotnisku była, mind you, niemalże obrzydliwe whedonowska. Tylko docinki były trochę mniej papierowe. A może wszystko sprowadza się do tego, że Civil War to film tak. bardzo. bezpieczny. I z czysto fanowskiego punktu widzenia naprawdę nie narzekam, przysięgam, że wypłakałabym sobie oczy w kinie, gdyby odstrzelili - choćby i tymczasowo - Steve'a. Serio, moje fanowskie serduszko cieszy się, że prawie nikt nie ucierpiał (poza Rhodneyem. Co swoją drogą jest fantastycznym przykładem tego, jak starkowe wynalazki regularnie gryzą Starka w tyłek - karma's a bitch, chciałoby się rzecz ;)), cieszę się, że dostaliśmy dowcipkującego Clinta miast Clinta mangstującego, cieszę się, że pod koniec dostajemy wielką ucieczkę z więzienia, cieszę się, że Bucky ląduje w bezpiecznych dłoniach (jakkolwiek tragiczne by to nie było. Ale z drugiej strony - Bucky taki tragiczny, omnomnom :P). Ale pomijając wszystkie te fanowskie uczucia, jako widz czuję się zawiedziona. Bo ten film nie wzbudził we mnie żadnych większych emocji. I po emocjach CA:WS jest to naprawdę rozczarowujące. I to jest mój największy zarzut pod adresem CW.

I na tym skończę narzekanie, bo to wszystko pomijając - jak wspomniałam, jestem zadowolona, planuję trzeci seans, wyczekuję z niecierpliwością „Black Panther”. I skoro dostaliśmy przedsmak dobrze nakręconych Avengers wyczekuję nawet kolejnych części Avengers, jakkolwiek zostaną w końcu ochrzczone.