10/24/2016

The Walking Dead 7x01 || The Day Will Come When You Won't Be

Previously on AMC's The Walking Dead...

And the epic story continues.

!SPOILERY!
Wstęp do tej notki pisałam trzy razy. Po raz pierwszy, wczoraj wieczorem, napisałam zgorzkniało-cyniczny akapit o tym, jak w finale/premierze zostało zamordowane momentum, ot co. Miałam też przygotowanego stosownego gifa na scenę śmierci Abrahama, takiego o:
Oryginalnie trzymałam go na scenę śmierci Beth, a potem Beth padła, niektórym fanom zrobiło się przykro i stwierdziłam, że hej, nie będę dupkiem, nie zatańczę na jej grobie z piórkiem w tyłku, nieważne jak bardzo by mnie ten zgon nie cieszył. A potem okazało się, że większość fanów Beth to straszne dupki i plułam sobie w brodę, że zmarnowałam doskonałą okazję na zutylizowanie takiego fajnego gifa. Nic to - pomyślałam - będzie na zaś.

Drugi wstęp napisałam po pierwszych minutach dzisiejszego odcinka i wyglądał o tak:
+ desperackie budowanie suspensu i przekonywanie widzów, że wcale nie nastąpi oczywista oczywistość - checked!
+ oczywista oczywistość - checked!
+ szczucie śmiercią Daryla - checked!
+ szczucie ucięciem dłoni Ricka - checked!
Yup, stare dobre TWD wróciło :>
Trzeci wstęp piszę w tym momencie i ograniczę się do krótkiego acz wymownego: kurwa mać.

Nie żeby wspomniane podpunkty traciły na ważności, bo jakkolwiek ten odcinek mnie zaskoczył - wcale nie zaskoczył mnie samym rozwiązaniem fabularnym. Zaskoczył mnie tym, że na to rozwiązanie fabularne jednak się zdecydował i go przy okazji nie zrujnował. Co jest owszem, miłym zaskoczeniem ale jednocześnie jeśli miłym zaskoczeniem jest fakt, że serial nie umoczył - no to coś jest na rzeczy. Ale nie chcę skupiać się w dzisiejszym recapie (ech, "recapie") na wcześniejszych przewinieniach TWD, wolę zacząć pozytywnie. No, na tyle pozytywnie, na ile rozpoczęcie sezonu od płaczu i szlochu, w takim paskudnym wydaniu, ze smarkami i w ogóle, może być traktowane jako pozytywne. Wiecie co mam na myśli.

Jakkolwiek seans rozpoczęłam bez entuzjazmu, twórcy dość szybko przypomnieli mi, dlaczego mimo wszelkich rozczarowań zawsze do tej historii wracam: bo nic innego nie jest w stanie w niecały kwadrans wywołać we mnie tylu emocji. Mogę sobie narzekać na sposób, w jaki prowadzona była narracja i niektóre postacie w ostatnich sezonach, nie zmienia to faktu, że zdołali mnie zaangażować w te wątki i losy bohaterów do tego stopnia, że podczas seansu nie myślę, tylko przeżywam. I widząc ich śmierć, widząc reakcję ich bliskich, to jak leniwe czy przewidywalne są to rozwiązania fabularne naprawdę nie ma znaczenia. I nawet śmierć durnego Abrahama doprowadziła mnie do łez - nie dlatego, że szkoda mi Abrahama, ale na Bora, reakcja Rosity i reszty mnie rozbiła. A reakcja Maggie... ugh, wiecie, że kiedy Maggie płacze, ja płaczę razem z nią, Lauren Cohan niesamowicie się rozwinęła aktorsko od drugiego sezonu. I... ok, nie powiem, że nie spodziewałam się, że kiedykolwiek przebije swój występ z półfinału ubiegłego sezonu. Spodziewałam się śmierci Glenna i spodziewałam się całej tej sceny. Ale za każdym razem jestem zaskoczona, jak bardzo płacz Maggie chwyta mnie za serce.

I damn, Andrew Lincoln to klasa sama w sobie. W ogóle kudos za to, że rozpacz w tym serialu portretowana jest tak brzydko i realistycznie, bez wyjątku, ale chyba nikt nie rozpacza tak brzydko i tak realistycznie jak Rick. No, może Reedus, ale jestem na 90% pewna, że to nie tyle kwestia gry Reedusa, co twarzy Reedusa :3 I nie powiem, strasznie fajną ambiwalencję to we mnie - i zapewne w większości widzów - ten odcinek wywołał. Bo myślę, że zdecydowana większość widowni straciła sporo cierpliwości i sympatii do Ricka i jego równie ogromnej co niedorzecznej wiary w swoje siły. Jakkolwiek jego arogancja i moralny upadek były, zdaje mi się, mocno wybielane (za sprawą Morgana) - nie pozostały bez echa. I myślę, że kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy Negana, nasza radość była jednak troszkę spowodowana tym, że w końcu przybył villain, który utrze Rickowi nosa. Tyle, że nikt nie był emocjonalnie przygotowany na tak brutalne i okrutne sprowadzenie na ziemię.

I Negan! Kocham go, i nienawidzę, i kocham nienawidzić, i nienawidzę kochać. I nie mogę się doczekać, aż go ubiją i już mi szkoda, że w końcu ubiją. No czyż nie villain doskonały? ^_^ I hej, w końcu villain z porządnie zapowiadającym się wątkiem. Tak, wciąż ubolewam nad tym, jak doszczętnie zmarnowali Termity i Wilki.

I zestresowałam się tym odcinkiem, nie planowałam, ale raz jeszcze TWD bezczelnie zagrało na moich emocjach. I musicie mi wybaczyć tak krótki i nieskładny recap ale raz, że podczas tej kilkumiesięcznej przerwy trochę zardzewiałam, a dwa... come on, nie to, że po tym epizodzie pozostaje nam cokolwiek poza opłakiwaniem Glenna ;_; Bo owszem, cieszę się, że odważyli się na ten ruch, cieszę się, że nie przełożyli fanowskich serduszek ponad jakość historii, jestem pewna, że za kilka tygodni będę świetnie ten odcinek wspominać, ale na ten moment: w pupie mam jakość historii, oddajcie mi Glenna ;_;