10/30/2016

Jest pani bezduszna, pani Henry,
czyli w kilku słowach o „Carnival of Souls”




Czego się boicie? I nim odpowiecie na to pytanie, zastanówcie się dobrze. Czy jest to ciemność, wysokość, pająki? Czy może przytłaczające poczucie niepewności? Z pozoru jest to dość abstrakcyjne porównanie, w końcu lęk przed wysokością czy pająkami jest rzeczywisty, pospolity, a usprawiedliwienie go tak banalne, że właściwie zbędne. Lęk przed niepewnością brzmi cokolwiek dziwacznie – w końcu niepewność, jakkolwiek niepożądana, jest częścią naszej codzienności, jesteśmy z nią tak oswojeni, że przestajemy ją rejestrować, nie myślimy o niej świadomie. Więc kiedy ktoś pyta czego się boimy – cóż, ciemność czy pająki wydają się o wiele bardziej sensowną odpowiedzią, niż pospolite uczucie. Ale teraz wyobraźcie sobie dwie sytuacje: wchodzicie do pomieszczenia pogrążonego w kompletnej ciemności. Co robicie? Cóż, zapalacie światło. Włączacie flesz w telefonie. Neutralizujecie zagrożenie. Jasne, ciemne pomieszczenia są straszne – ale wiemy, jak się z tym strachem uporać. Sytuacja numer dwa: wchodzicie do jasnego pomieszczenia. Z pozoru wszystko jest w porządku, nie ma żadnych ciemnych kątów, w których coś może się czaić – ot, pomieszczenie jak pomieszczenie. Tyle, że coś się nie zgadza, coś jest nie tak, coś jest dziwne – nie jesteście w stanie określić co wywołuje w was taką reakcję, nie jest szczególnie silna, ale nagle zostaliście obdarci z poczucia pewności i komfortu i nie potraficie znaleźć rozwiązania tej sytuacji. A zatem co jest dla was bardziej przerażającą wizją? Ciemność? Czy niepewność? Osobiście wybieram niepewność. Bo wszystkie pozostałe lęki? Znamy je, wiemy, jakimi prawami się rządzą. Złamanie tych praw – to jest, jak to doskonale ujął Lovecraft w jednym ze swoich listów, "najstraszliwsza koncepcja ludzkiego umysłu", wszak, idąc dalej za Lovecraftem, to właśnie te prawa są "naszą jedyną ochroną przed chaosem". Innymi słowy: możemy się do woli straszyć historiami o szczurach w murach, ale żadne szczury nie będą tak dogłębnie przerażające, jak nagłe poczucie zagubienia w rzeczywistości – a to jest właśnie uczucie towarzyszące nam podczas seansu niemalże od pierwszej sceny.

Wpis zawiera drobne spoilery.

Akcja filmu rozgrywa się na pograniczu: pograniczu snu i jawy, życia i śmierci, a co najważniejsze, na pograniczu fikcji i świata realnego. Do pierwszych dwóch gatunek zdążył nas już przyzwyczaić i same w sobie nie osiągnęłyby zamierzonego efektu, dopiero stopienie tych dwóch rzeczywistości – naszej i filmowej – wprowadza do tego obrazu ten cudowny chaos i dezorientację. Doskonale pokazuje to scena, w której główna bohaterka zbliża się do porzuconego wesołego miasteczka, które stanie się centralnym punktem tej historii. Całości dopełnia oczywiście muzyka, która, jak to soundtracki mają w zwyczaju, oddaje stan ducha Mary i sygnalizuje zmianę nastroju. Początkowo sielankowa – w końcu Mary w pewnym sensie rozpoczyna nowe życie w nowym miejscu, ma szansę na pozostawienie traumatycznych przeżyć za sobą – nagle, dość płynnie, zostaje zastąpiona złowrogimi dźwiękami organów. Co jak wspomniałam jest oczywistym zabiegiem ze strony twórców, sygnalizuje pojawienie się zagrożenia a zatem towarzyszy przedstawieniu głównego antagonisty. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że muzyka jest częścią soundtracku i nie należy do świata przedstawionego – do momentu, w którym Mary zaczyna zmieniać stacje radiowe i okazuje się, że te dźwięki jak najbardziej częścią filmowej rzeczywistości. A to wszystko tylko po to, by wróciły po chwili, tym razem już definitywnie w roli soundtracku. Kolejny przykład tej zabawy z widzem dostajemy w scenie, w której Mary rozpakowuje walizkę po przybyciu do wynajętego pokoju, kiedy wyraźnie reaguje na niepokojącą muzykę w tym samym momencie, co odbiorca, tak samo zresztą, jak podczas sceny w przebieralni, kiedy po raz pierwszy zostaje nijako odcięta od świata – tak naprawdę nigdy nie mamy pewności, na co Mary reaguje, co należy do jej świata, a co do naszego. Ciężko tu mówić o jakimś drastycznym przebijaniu czwartej ściany, ale Harvey z pewnością w tę ścianę zastukał, przełamał immersję i wprowadził ten element niepewności, bo przez kolejną godzinę będziemy się zastanawiać, co zdarzyło się w historii zawartej w filmie?* Co tak naprawdę było częścią filmowej rzeczywistości, a co wydarzyło się wyłącznie w głowie Mary? I za każdym razem, kiedy zdaje nam się, że otrzymaliśmy odpowiedź, fabuła bierze kolejny ostry zakręt, pozostawiając nas z kolejnymi pytaniami i mętlikiem w głowie. Plus, film stuka w tę czwartą ścianę o tyle subtelnie, że część widowni tego zabiegu nie wyłapie i raz jeszcze zostanie pozostawiona z tym dziwnym, niewyjaśnionym poczuciem dysonansu.

Kolejnym kluczowym elementem jest tutaj lokalizacja, która zresztą zainspirowała Harveya do nakręcenia Karnawału w pierwszej kolejności. Porzucony lunapark (Saltair Pavillon pod Salt Lake City, gwoli ścisłości) jest epicentrum całego zamieszania, przyciąga do siebie Mary, tam też ma miejsce kulminacja filmu. I jest coś takiego w tym miejscu – w porzuconych miejscach generalnie – co sprawia, że czujemy się w nich nieswojo. Właśnie to niejasne poczucie, że coś jest nie tak, które szczególnie przybiera na sile, kiedy chodzi o miejsca, które niegdyś tętniły życiem, były po brzegi wypełnione zabawą, radością, harmiderem. I jest to trend, który gatunek eksploatuje do granic możliwości i ciut dalej (ot, nagminnie serie takie, jak Silent Hill choćby, z ogromnym powodzeniem zresztą) i niemal zawsze z sukcesem – bo jest to po prostu cudownie uniwersalny, organiczny straszak, który nigdy nie straci na aktualności. Do tego wszystkiego możemy sobie dodać pechową historię lunaparku, który płonął dokładnie cztery razy, za każdym razem próbowano tchnąć w niego nowe życie, za każdym razem kończyło się to kolejną katastrofą. Pierwszy pożar w 1925 roku pozostawił po sobie zgliszcza, drugi pawilon powstał w miejscu starego, przetrwał co prawda kolejne dwie katastrofy we wczesnych latach 30., ale i tak został pokonany przez konkurencję i podupadającą ekonomię. W latach 70. padł ofiarą podpalaczy, a w 2011 zagrała tam (w nowej, kolejnej już odsłonie Saltair postawionej jakieś półtora kilometra na zachód od zgliszczy poprzedniej) Kesha*, także jak widać pasmo niefortunnych zdarzeń trwało jeszcze długo po produkcji Karnawału we wczesnych latach 60., to tak w ramach ciekawostki. W każdym razie – miejsce o tak ponurej historii niewątpliwie dokłada swoją cegiełkę do kreowania niepokoju, który towarzyszy nam (cóż, mi) przez cały seans.

Niepokoju, który dodatkowo pogłębiany jest wraz z każdą kolejną sceną i każdą kolejną niepisaną regułą horroru, która zostaje złamana. W większości horrorów bohater – i widz przy okazji – zostaje z choćby jednym kocykiem bezpieczeństwa w garści. Jeśli żyje w nawiedzonym domu, znajduje komfort w bliskich, jeśli znajdzie się na kompletnym odludziu, na horyzoncie zawsze majaczy wizja cywilizacji, gdzie znajdzie schronienie, jeśli trwa noc – po nocy (niemal) zawsze przyjdzie dzień. Tymczasem Mary nie tylko traci te małe komforty, jeden po drugim, zostaje dodatkowo otoczona kolejnymi źródłami zagrożenia, osaczona. O tyle przewrotnie, że mimo wcześniejszego pojawienia się w historii, to wcale nie tajemnicza zjawa zagrana przez samego Harveya jest pierwszym zagrożeniem, które wtargnęło w przestrzeń Mary. Tę rolę przejmuje "przyjazny" sąsiad z naprzeciwka, John Linden, który dzień po przybyciu Mary postanawia ją przywitać w nowym domu. Spodziewając się gospodyni Mary otwiera drzwi w samym ręczniku i widząc obcego mężczyznę, natychmiast próbuje je zatrzasnąć. John natychmiast drzwi blokuje i wślizguje się do mieszkania, wyraźnie wbrew woli Mary, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że jest niemalże kompletnie naga. Jego spojrzenie wędruje prosto do jej biustu, podczas rozmowy przerywa jej w pół słowa, nie pozwala dokończyć zdania kiedy Mary usiłuje go wyprosić, przez cały czas taksuje ją mocno wymownym spojrzeniem, po raz kolejny wprasza się do jej mieszkania, narusza jej przestrzeń osobistą, a jego napastliwość i agresja nie są bynajmniej maskowane obleśnym uśmiechem, który ani na sekundę nie schodzi z jego twarzy, wręcz przeciwnie. Cała wymiana zdań jest zresztą świetnie uchwycona: bohaterów dzielą drzwi, na które John raz za razem napiera, a Mary bez skutku próbuje odepchnąć. Pierwsze wrażenie ani trochę nie zostaje zatarte następnego ranka, kiedy odwiedza Mary z kawą, butelką alkoholu i kolejną porcją natrętnych zalotów, uśmieszków i wędrujących spojrzeń. Cóż, jeśli słowo rapey doczeka się kiedyś oficjalnej definicji w słowniku, zdjęcie Johna można będzie umieścić jako doskonały przykład. Dlatego też kiedy Mary w desperacji zmuszona jest szukać komfortu i schronienia w jego ramionach – miast czuć ulgę, czujemy tylko ogromny, pogłębiający się dyskomfort.

Podczas drugiego spotkania z Johnem z ust Mary pada również niezwykle ważna kwestia, niejako przytacza nam jedną z tych niepisanych zasad gatunku: noc i ciemność wypaczają nasze postrzeganie świata, sprawiają, że puszczamy wodze fantazji, podczas gdy w świetle dnia wszystko zdaje się wracać do naturalnego porządku, świat znów działa według znanych nam zasad. I ciężko się z tym nie zgodzić, nic tak nie zapewnia komfortu jak przebywanie za dnia wśród innych ludzi (w horrorowym settingu ma się rozumieć), obecność tłumu gwarantuje bezpieczeństwo – tymczasem Mary zostaje to odebrane i to w szczególnie brutalny sposób, nie zostaje bowiem porzucona na dosłownym odludziu, zostaje odcięta od tłumu będąc w samym jego centrum, bez wyraźnej drogi ucieczki. Wizja koszmarna, zwłaszcza, że sugeruje się nam, że wszystkie te zajścia mają miejsce naprawdę. No, w większości.

Bo jeśli chodzi o samą interpretację tego filmu, jest w moim odczuciu w takim samym stopniu fajna, co zbędna. Z jednej strony pojawia się garść dowodów na to, że historia naprawdę się bohaterce przydarzyła – choćby dlatego, że zjawa pojawia się bez względu na to, czy Mary jest tego świadoma, czy nie (pierwsza wizyta w kościele czy lunaparku) – z drugiej, jak wspomniałam, za każdym razem, kiedy zdecydujemy się już na jakiś konkretny wariant interpretacyjny, kolejny plot twist sprawia, że ta interpretacja nie trzyma się już kupy. I wcale nie uważam, żeby był to dziurawy scenariusz czy mitologia świata, myślę, że Harvey po prostu nigdy nie planował nakręcić prostej historii o nawiedzeniu. Nie znaczy to oczywiście, że nie można spróbować, bo biorąc pod uwagę cały biblijny symbolizm tej historii – ciężko się z tym tematem trochę nie pobawić. W końcu Mary wyrzeka się wiary trzykrotnie, nie czuje się częścią społeczności, czy to kościelnej, czy to jakiejkolwiek, zdaje się tkwić w swego rodzaju próżni, otchłani – bądź, cóż, Otchłani, która w końcu miała być miejscem docelowym dla niewierzących. Pojawia się pytanie: na ile odcięcie się od świata było trochę bezwiedną decyzją Mary. Pojawia się kolejny tysiąc pytań. A film nie dostarcza ani jednej odpowiedzi. I dobrze, bo między innymi w tym jego siła.

A to wszystko pomijając – Harvey zwyczajnie nie boi się mrugnąć do widza, momentami pozwalając sobie na żarty tak subtelne i wyrafinowane, że nie powstydziłby się ich Bryan Fuller. Podczas pierwszej wizyty w nowym kościele pastor mówi żartobliwie, że muzyka Mary jest w stanie poruszyć nawet zmarłych – well, what do you know! Podczas kolejnych seansów, kiedy Mary wypowiada linijkę funny you should say that... a propos nocnych koszmarów, a chwilę potem dzieli się swoim spostrzeżeniem o komforcie, jaki zapewnia światło dzienne, widzowi nie pozostaje nic innego, jak powiedzieć: funny you should say that! Właśnie te małe smaczki oraz fakt, że z każdym obejrzeniem wynajduje się ich coraz więcej sprawiają, że do Karnawału chce się wracać i na nowo odkrywać. Co też wam z całego serca polecam, bo to klasyk gatunku, który po prostu warto znać.


*efekt ten został dość głupio zniszczony przez kolejnych dystrybutorów, którzy w napisach zdecydowali się na zinterpretowanie dźwięku jako (radio: eerie sound) tylko po to, by po chwili użyć jednak standardowego (♪♪ eerie sound) - ani to było konsekwentne, ani przemyślane, ani potrzebne.
**żartuję, Kesha to zdolna artystka, nawet jeśli nie do końca trafiająca w mój gust. Czy gust kogokolwiek powyżej 13. roku życia. Bless her. Po prostu żart sam schodzi z języka w takich sytuacjach.