11/29/2016

The Walking Dead 7x04, 05, 06 || Service, Go Getters & Swear


Przepraszam za dłuższą nieobecność, życie raz jeszcze mnie przytłoczyło. O tyle śmieszne, że tydzień temu pomyślałam sobie, że hej, przydałoby się przeziębienie, mogłabym bez wyrzutów sumienia spędzić trzy dni pod kocykiem, z kubkiem kawy i serialami. I hej, patrzę, a tu przeziębienie. Sęk w tym, że w swoim planie doskonałym kompletnie zapomniałam o tym, że przeziębienie oznacza nie tyle trzy dni chillu pod kocykiem, co trzy dni gorączki, zatkanego nosa i zanoszenia się gruźliczym kaszlem, nie wspominając już o momentach paniki "o mój Boże, jak ja nadrobię te wszystkie zaległości, przegrywam w życie" w przebłyskach świadomości między syropem a tabletką. Także tak. Natomiast z dobrych wieści, jakby nabrałam nowej energii do recapowania, bo po spędzeniu dwóch tygodni spędzonych wyłącznie na a) siedzeniu nad akademickimi tekstami lub b) tekstami do przetłumaczenia, które tworzył ktoś, kto strasznie chciał brzmieć mądrze, a wyszło jak Joey'emu z tezaurusem... och, jak cudownie było wrócić do pisania o serialu.

!SPOILERY!

Ale nim przejdę do właściwych recapów, dwie luźne myśli, już a propos TWD. Wiecie, w kółko narzekam na złe rozkładanie wątków i akcentów, bo zawsze mam niedosyt tej czy innej postaci i zawsze twierdzę, że to największy problem tego serialu i... no cóż, wciąż tak twierdzę, nie zrozumcie mnie źle. To powiedziawszy, ostatnio wróciłam do komiksu i zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy, mianowicie: w komiksie ten problem w ogóle nie występuje, mimo proporcjonalnej mnogości wątków i postaci. Tyle, że nie jest to wcale efektem doskonałego kunsztu Kirkmana, bynajmniej, z każdym powrotem do jego pracy stają się dla mnie coraz bardziej oczywiste wszystkie niedostatki tej historii - bo te komiksy są IMO naprawdę przehajpowane i wydaje mi się, że w wielu aspektach serial radzi sobie z tą fabułą o wiele lepiej i jednak lepiej realizuje cały jej potencjał*. I właśnie o to się rozchodzi, że podczas seansu serialu czuję niedostatek, ponieważ do pewnych postaci jestem bardzo przywiązana, obchodzi mnie ich los, chcę wiedzieć, co się z nimi dzieje - ergo, domagam się opowiadania ich historii i mam wobec nich większe wymagania. Podczas gdy komiksowe odpowiedniki, mimo przebrnięcia przez ponad sto zeszytów, w dalszym ciągu są mi kompletnie obojętne i daleko mi do liczenia paneli między ich scenami. Także hej, znalazłam chyba drugi koniec kija - może i często narzekam, ale narzekam, bo mi zależy, bo twórcy sprawili, że mi zależy.

Dwa, zaczęłam się ostatnimi czasy zastanawiać nad tym, na ile dobór lokacji jest przypadkowy, a na ile jest bardzo świadomym podpięciem się pod pewną konwencję. Znaczy, jasne, Południe USA to jest w ogóle bardzo żyzny symbolicznie grunt pod opowiadanie historii o stworach martwych acz ożywionych, bo klimat i w ogóle. Ale bardziej mam tu na myśli mniej czy bardziej śmiałe flirty z tradycją południowego gotyku. Nie jest tajemnicą, że TWD lubi swój religijny symbolizm i nie jest tajemnicą, że lubi swoją groteskowość. I po przemieleniu się przez wszystkie Hershele, Bethy, Boby i Morgany tego świata - nie jest tajemnicą, że TWD strasznie lubi swoje odkupienia przez cierpienie i przedśmiertne iluminacje i napady samoświadomości i jedności ze wszechświatem, yadda yadda. I serio kiedy ta myśl raz już mi wpadła do głowy, nie mogłam się jej pozbyć, ani uwierzyć, że wpadła dopiero teraz. Bo patrząc na wiele wątków, villainów i hej, fałszywych proroków tego uniwersum, czemu by nie - po prostu nie mogę nie myśleć o Flannery O'Connor choćby. Która na bank poczułaby się urażona tą klasyfikacją, ale oh well, I call 'em like I see 'em. Ale serio, gdyby tak prześledzić losy postaci jak ta nieszczęsna Beth - no przecież to jest O'Connor tak. bardzo. I zapewne kiedyś pokuszę się o dłuższy tekst na ten temat, ale póki co, recap.

I skończyło się rumakowanie i słodkie czasy eksponowania katany nad kominkiem, wróciły czasy chomikowania broni na środku szczerego pola. Albo czasy stania na środku szczerego pola z workiem pełnym broni? Dobra, nie wiem, co właściwie robi Michonne. Also: Lil' Ass Kicker tak bardzo urósł w ciągu tych kilku dni :P Bo ile mogło minąć od ostatniej sceny Judith? Kilka tygodni? A wydaje mi się dwa razy większa niż podczas przemarszu zombie przez ASZ. Also! Zdecydowanie dziecko Ricka, widać rodzinne podobieństwo po lokach rozwianych na wietrze :>

D'aaaw, Spencer próbuje podnieść Eugeniusza na duchu wycieczką po fanty ❤ Gest równie kochany, co durny. Kiedy ci ludzie nauczą się podziału obowiązków zgodnie z predyspozycjami? Jakkolwiek rozumiem mentalność "wszyscy muszą pracować dla dobra ogółu" tak wciąż lepsze dla dobra ogółu będzie, no wiecie, nie wystawianie ludzi z unikalnymi zdolnościami na niebezpieczeństwo. Generalnie nie machanie bronią w obecności jedynego faceta, który wie, jak zbudować mur, który oddziela nas od chordy zombie. Albo nie zabieranie na Przygodę jedynej lekarki w całej społeczności. Biorąc pod uwagę historię tej grupki - można by naprawdę pomyśleć, że przestaną w końcu narażać na niebezpieczeństwo jedynego faceta, który wie jak wyprodukować amunicję. Choć z drugiej strony amunicja w tej grupce jest na infinite od dobrych kilku sezonów, także hej :P Cóż, przynajmniej Rosita myśli trzeźwo.

A Negan to taki gwiazdor. Co jak co, ale nikt mu nie może zarzucić braku klasy, jak nawiedzać podwładnych to tylko intonując Beethovena, wyłaniając się zza kurtyny niczym wielki i potężny Oz. Znaczy, nie do końca jak Oz. W ogóle nie jak Oz. Brakło mi porównania. I little pig, little pig, let me in! Negan jest taki memogenny. Negan jest taki cudny. Ja wiem, że to skończony potwór i skurwysyn i trzeba go nienawidzić, i nienawidzę, ale wierzcie mi, zupełnie mi to nie przeszkadza w równoczesnym cieszeniu się jego gwiazodrzeniem ❤ I ja wiem, że powinnam w tej scenie razem z Rickiem łypać na niego spode łba. Ale kiedy JDM tak dobrze się w tej roli ogląda. I missed you! No co ja poradzę, kiedy każda jego linijka jest takim dobrym, zabójczo dostarczonym one-linerem! :'D I serio, tak. ogromne. kudos. dla JDM, bo dostała mu się cholernie niewdzięczna fucha zamordowania jednej z najbardziej ukochanych postaci TWD, ale drań jest tak czarujący, że bardzo łatwo na chwilę o tym zapomnieć i dać się porwać w jego scenach. I ta scena ma tak silny wydźwięk, kiedy daje Rickowi Lucille i bez wahania odwraca się do niego plecami nawet nie oglądając się za siebie i nikomu przez głowę nie przemknie, żeby zakwestionować jego władzę. Tak silną osobowość ma ten dupek i tak akuratnie jest to uchwycone przez Morgana, ze wszystkimi malutkimi niuansami.

I czyż to nie okrutne, jak przywiózł Daryla tylko po to, żeby pokazać Rickowi i pozostałym jak bardzo jest umęczony i jak bardzo bezsilni są jego przyjaciele? I wyraźnie daje tu do zrozumienia, że jedyną opcją na polepszenie jakości życia Daryla jest w tym momencie pójście w ślady Dwighta i zostanie minionkiem Negana. Co jest tak naprawdę żadną opcją. Więc pod koniec dnia można Darylowi już tylko życzyć śmierci zamiast tego przedłużonego cierpienia. I w tym właśnie Negan się specjalizuje - sprawia, że śmierć staje się nagle atrakcyjniejszą opcją. I swoją drogą ta króciutka interakcja między Rickiem a Darylem - czy też raczej brak tej interakcji - bardziej złapał mnie za serce, niże cały epizod poświęcony Darylowi. (Też zresztą zaczynam dochodzić do wniosku, że jakkolwiek Reedus jest dobrym aktorem i nie ma problemu z samodzielnym podźwignięciem materiału, tak o wiele korzystniej wypada kiedy ma dobrego partnera, z którym może odbijać piłeczkę, czy to Andrew Lincoln, czy to Sean Patrick Flanery.)

I damn, jak szybko czar Negana pryska, kiedy tylko zbliża się do Rosity, tak szybko zapala się w głowie czerwona lampka.

A lot of suspense there! - ha, wink wink zza czwartej ściany.

Ugh, patrzenie na Dwighta w kamizelce Daryla sprawia mi fizyczny ból. Nope, nie obchodzi mnie, jak bardzo świat go skrzywdził, not gonna jump on that bandwagon, thank you very much. I łajza chce jeszcze darylowy motor. Podłość ludzka nie zna granic. I wiecie, właśnie w takich momentach wyłazi prawdziwa natura Dwighta, bo całe to przedstawienie z zabieraniem Rosicie czapki i rozlewaniem wody było kompletnie zbędne, Negana tam nie było, żeby zasłaniać się pretekstem utrzymywania pozorów, dosłownie nikt na Dwighta nie zwracał uwagi. Natomiast mojej uwadze nie uszedł fakt, że Dwight się w swoim skurwysyństwie strasznie pławi. Trochę za bardzo jak na gościa, co to podobno miał kiedyś szlachetne serduszko. Rozumiem, że w ekstremalnych warunkach z najszlachetniejszego człowieka wyjdą tendencje do okrucieństwa, ale tendencje do czerpania radości z tego okrucieństwa? To się nie pojawia ot tak, z dnia na dzień w dorosłym, uformowanym człowieku.

Infinite ammo jak nic. I nie to, że twierdzę, że Michonne robi tu strasznie durną rzecz i odgłos wystrzałów ściągnie na nią kolejny tuzin trupów, zanim zdoła ustrzelić tego jednego... ale serio, Michonne za chwilę ściągnie na siebie tuzin trupów. No, chyba że to był jedyny trup w okolicy, tak sobie akurat przechodził, bo Dramatyzm. I sarna też akurat przechodziła, jak to sarny, wiecie, pełno ich przy szczerych polach, a do odgłosu wystrzału to w ogóle lgną jak ćmy do światła. Bo Dramatyzm. I Symbolizm. I Tragizm. (Bo na pewno wcale nie jedzą saren w każdy nieparzysty dzień tygodnia, zastrzelenie tej jednej jest warte refleksji i żałoby.)

Gabriel się wyrobił, to raz. Wmówienie Neganowi, że Maggie zmarła to doskonały plan, raz jeszcze Gabriel ftw, to dwa. Fakt, że Daryl sądzi, że ma na swoich rękach nie tylko krew Glenna, ale też Maggie i Glaggie Jr naprawdę ssie, to trzy. Ale cztery, nie podoba mi się, jak używają śmierci Glenna do napędzania kolejnego angstowego story arcu Daryla. To już grali. Jeśli nie mają tej postaci nic więcej do zaoferowania, to naprawdę najlepsze, co może Daryla spotkać to rychła śmierć. Nie chcę zapędzać się tu w kozi róg i pisać, że śmierć Glenna dotyczyła wyłącznie Glenna i nie powinna być używana do popychania do przodu historii pozostałych bohaterów, jak to lubią mówić Tumblrowi bojownicy o sprawiedliwość. Nie, śmierć Glenna nie dotyczyła wyłącznie Glenna, dotyczyła najmniej Glenna, bo, cóż, Glenn jest martwy. Nic go już nie dotyczy. Dla fabuły nie jest ważna śmierć Glenna, ważne jest jego życie i to, jaki wpływ miał na swoich bliskich i jak kształtował rzeczywistość wokół siebie - ważne jest to, jak ta rzeczywistość się bez niego rozsypie i co stanie się z postaciami, które go kochały. I swoją drogą, właśnie dlatego jego śmierć była nieunikniona, bo brak żadnej innej postaci nie dokonałby takiego spustoszenia w życiu pozostałych kluczowych bohaterów. A już na pewno śmierć Abrahama nie miała by większego znaczenia w szerszym kontekście. Dlatego też ręce opadają, kiedy czytam, że TWD potraktowała Glenna jako "wymienialnego POC tokena" - nie, na litość borską, w tym właśnie rzecz, że Glenna nie da się nikim zastąpić. W tym scenariuszu to Abraham jest wymienialny. Wracając do sedna: w tym sensie śmierć Glenna jak najbardziej dotyczy Daryla i nie mam nic przeciwko temu, że przeżywa żałobę. Co mi wadzi, to że z jakiego powodu Daryl po raz kolejny staje się prominentną postacią najgłębiej tę żałobę odczuwającą, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że to naprawdę nie jest jego miejsce, bo lada chwila zostanie profesjonalną płaczką. Być może jest to wypadkowa coraz mocniejszego trzymania się komiksowego kanonu i fakt, że wiele postaci wskakuje na swoje miejsce, tymczasem Daryl swojego miejsca nie ma - i staje się to ewidentne.

Czy Rosita musiała wrócić w miejsce, w którym Dwight zamordował Denise? ;_; I okej, wiem, że Spencer ma tu wyjść na dupka, ale hej, ma rację. Gdyby Rick przez kilka sekund zastanowił się nad swoim życiem i dotychczasowymi wyborami, być może zauważyłby, że bynajmniej nie wyszedł zwycięską ręką z żadnej z dotychczasowych potyczek, wszystkie kończyły się rozlewem krwi jego ludzi.

I nieee, tylko nie Darylowe rpg D: Ale hej, przynajmniej wiemy, że Negan wcale nie wiedział o tym, że Daryl wysadził w powietrze jego minionki i wcale nie miał z Rickami na pieńku, zanim Rickowie nie wyrżnęli w pień części jego ekipy. So there's that. A propos akapitu wcześniej i rozmyślania nad życiem, wyborami i wyciąganiu wniosków na przyszłość. Tak tylko mówię.

O, widzieliście Erick! Erick żyje! :P Nie dość, że żyje, jeszcze ma linijki! Also: Eugene taki inteligentny, a taki durny. Duh, oczywiście, że nie wszyscy są obecni. Po to robimy szopkę, żeby odwrócić uwagę od tej małej drobnostki -.-"

Enid i baloniki, bo Glenn ;_: I tralala, minionki Negana są obrzydliwe, nie mogę się doczekać ich rychłej śmierci.

Rick do Spencera, jakie to miał szczęście, bo mur - prawda. Ale jakie to miał szczęście, bo Rickowie - RUDE. I w świetle obecnych zajść, średnio prawdziwe. Bo Spencer może być strasznym dupkiem i bachorem, ale jeśli nie w smak mu podążanie za Rickiem, to jego święte prawo. Bo moment, w którym Rick przybył do ASZ był momentem, w którym Spencer zaczął tracić bliskich, jeden po drugim. A teraz traci dom. I broń. I przekąski. Więc jego postawa jest cokolwiek zrozumiała.

I know Judith isn't mine - bzdury! Tylko spójrz na te rozwiane loki!

A konkluzja odcinka jest taka, że Rosita to badass i módlmy się, żeby ten zachomikowany pistolet nie wystrzelił jej prosto w twarz.

Kolejny.

Iii, to jest ten odcinek, którego wyczekiwałam w tym samym stopniu, co się go bałam. Bo to jest ten odcinek, w którym naprawdę wsiąknie, że Glenna już nie ma ;_; O, słuchają bicia serca Glaggie Jr. I teraz stoją nad grobami. Świetnie. Doskonale. Wcale nie płaczę, sami płaczecie ;_; I zegarek Hershela. DOSKONALE. To nie łzy, to pot.

A przyjaźń Maggie i Sashy jest piękna i cudowna, ale na litość boską, dlaczego dostajemy ją tylko wraz z porządną dawką łez? Najpierw Bob i Tyreese (i Beth, pfff), teraz Glenn (i Abraham, pfff, hashtag wymowne zastosowanie nawiasów). Ech, zakładam, że nie możemy wymienić tych scen z powrotem na Glenna, więc hej. Przynajmniej jedna pozytywna rzecz z tego wynikła.

I Jezus, ach, śliczny Jezus. I Gregory. Kiedy w końcu odstrzelą Gregory'ego? Możemy zamienić Gregory'ego na Glenna? Oddam siedmiu Gregorych za jednego Glenna, deal? (Nie, ja wiem, Gregory jest kolosalnym dupkiem, ale robi to dla dobra swojej własnej społeczności. I okej, może nie zna wszystkich z imienia, ale nie jest przywódcą dla zabawy, ma szczere intencje i to co robi nie różni się absolutnie niczym od tego, co zrobił Rick. A w obecnej sytuacji możemy się chyba zgodzić, że Rick postąpił rozsądnie. Więc nie to, że uważam, że Gregory jest tu villainem.)
(Ale serio, siedmiu Gregorych za jednego Glenna!)

I naszyjnik Abrahama! Ta, nie, to  mnie nie rusza. Nawet mimo całej mojej nieustannie rosnącej miłości do Rosity.

A koński podryw Carla na rozjechanie zombie tak bardzo zbędny xD To siódmy sezon, a TWD wciąż bawi się z nami w a) młodocianych na rowerach, którzy z niejasnych przyczyn zatrzymują się na widok pojedynczych zombie; b) wysadziliśmy w powietrze co najmniej trzy poprzednie lokalizacje i czołg, robiliśmy regularny pogrom całych chord, ale nagle potrzebujemy samochodu do rozjechania zombie, nie ma innego sposobu na pozbycie się ich xD Serio, Enid mogła te dwa trupy dźgnąć czymś ostrym ot tak, Enid to mały badass. Który powoli zaskarbia moją sympatię, mimo całego teenage angstu. Podoba mi się ten jej quest z dzisiejszego odcinka, gdzieś ma Neganowe minionki, które mogą czaić się za każdym krzakiem, Enid jedzie przez pół stanu, żeby przytulić Maggie ❤ Aprobuję.

I ja wiem, że ta scena z grającym samochodem w Hilltop miała służyć pokazaniu, jakim dobrym przywódcą jest Maggie (doskonałym!) i jaka jest ogarnięta pod presją (doskonale!) i w ogóle jaka jest doskonała (bardzo!), ale, ale, ale czemu robią to poprzez zamienienie wszystkich dookoła w bandę niekompetentnych kretynów? Raz, że wiemy już, że Maggie jest cudna i nie trzeba nam tego tak dosadnie pokazywać. Dwa, serio, Jezus ani nikt inny nie wpadłby na to, że skoro mamy samochód z grającym na full radiem i bramę otwartą na oścież, to rozwiązaniem problemu będzie wyłączenie radia i zamknięcie bramy? Serio, żaden z obecnych na balkonie panów by na to nie wpadł? Trzeba im to było pokazać palcem i kazać zrobić? SERIO? Bo jakkolwiek nie mam nic przeciwko pokazywaniu jakim kompetentnym badassem jest Maggie, tak wolałabym, żeby pokazywano mi, że, no cóż, faktycznie jest kompetentnym badassem. A nie jedyną osobą w zasięgu wzroku, która ma absolutne minimum kompetencji.

A Jezus tak fajnie kopie. A zamek w kształcie środkowego palca tak bezcenny.

Ugh, Gregory jest tak irytujący. W jednym momencie myślę sobie, że chce dobrze, chwilę potem, że do skończony dupek i oblech, chwilę potem znowu robi coś przyzwoitego i próbuje pomóc, w swój pokrętny sposób, i znowu myślę, że chce dobrze. Zdecydowałby się. (Ale kudos, szaro-szare postacie zawsze na plus.)

Urocze, jak Enid i Carl są sobie dziećmi i przeżywają swoje momenty. Ale jak przyjdzie co do czego i trzeba będzie w tych wrotkach uciekać przez las - będzie krucho. Tak tylko mówię. Poza tym urocza scena.

A Carl jak nic odziedziczył głupotę po ojcu. Ma szczere chęci i dobre serduszko, ale na Bora, ten plan ssie. To nawet nie jest plan, tylko działanie na impulsie. I niby wiem, że Carla to nie zabije, bo, cóż, za wcześnie na zabijanie Carla (o ile kiedykolwiek przyjdzie czas na zabijanie Carla). Ale... cóż, przerabialiśmy to, z Neganem, śmierć nie jest wcale najgorszą opcją. I tego się obawiam. I hej, nastoletni romans, taki uroczy i niewinny. Na tyle niewinny, na ile pocałunek w trakcie rozmowy o planowanym morderstwie może być :>

Och. Och nie. Znaczy, że Gregory próbował jednak podłożyć świnię Maggie i Sashy. Och damn you, Gregory. Już miałam obdarzyć cię absolutnym minimum sympatii tolerancji. Swoją drogą: dlaczego właściwie Jezusowi tak bardzo zależy na tym, żeby pomóc? Bo w gruncie rzeczy na tyle miłości, ile przelewam na tę postać, kompletnie nic o nim nie wiemy i na ten moment każde jego posunięcie jest motywowane "bo tak było w komiksie, bo Jezus to dobry facet jest" :P

We're all going to be one, happy, disfunctional family - d'aaaw! Ale nie, TWD, nie odwrócisz mojej uwagi od tego, jak kiepsko sklejony był cały ten wątek tym, jak uroczy był podczas niego Jezus. Bo serio, cała ta dyskusja między Jezusem a Gregorym była tak płytka i bezsensowna, czego się z niej właściwie dowiedzieliśmy? Że Gregory jest dupkiem? Nic nowego. Że Jezus to dobry facet jest? Nic nowego. A fakt, że dosłownie jedynymi argumentami użytymi przez Jezusa były tu "bo tak" i "bo nie" wobec bądź co bądź silnych argumentów Gregory'ego - strasznie słabo to wypadło. Bo to przecież Jezus miał tu być tą silną, trzeźwo myślącą stroną i- O ŻESZ, MIAŁ CZELNOŚĆ POŁOŻYĆ ŁAPSKA NA ZEGARKU :O Na stos z nim.

Maggie Rhee ❤ Nie, naprawdę, wcale nie płaczę, ty płaczesz ;_;

I ooo, to Maggie zabiła samochód traktorem! :D Hot damn :D You ran over a boy? - bezcenne. Iii damn, lubię Enid. Ech, kolejna postać, o którą trzeba się martwić. Cała ta scena jest tak bezcenna, więcej takich ❤ Tylko może nie w kontekście grobu mojej ukochanej postaci. Ale spójrzcie, TWD choć raz skutecznie rozładowało napięcie po ciężkiej scenie, progres! Co prawda trochę zepsuł efekt tandetną klamrą narracyjną, ale ok, baby steps o.ó

Obrazek wart zapamiętania: Sasha ostrząca nóż z cygarem Abrahama w zębach. I mina Jezusa kiedy widzi Carla między skrzyniami. Następny odcinek: Carl i Jezus na wycieczce! Oby. Za chwilę się przekonamy (bo to wszystko spisywane na żywo).

I nie, nope, to nie wycieczka. Wiem, płynne poprowadzenie choćby jednego wątku, co ja sobie myślałam. Nie to, że narzekam na cały odcinek z Tarą.

Co za krwiożercze dziecko O.O

We need ammo, twierdzi. To może przestaniecie używać prawdziwej amunicji do ćwiczeń w szczerym polu? Ugh. I drodzy scenarzyści, nie maskujcie paskudnej ekspozycji postacią, która pyta drugą postać, dlaczego nie wie co się właściwie dzieje tylko po to, żeby mogła wytłumaczyć widzom, co się właściwie dzieje xD To w złym guście.

Na plus w tym odcinku: Tara, wioska amazonek i piaskowe zombie. Na minus w zasadzie nic, ot, kolejny filler, kolejna grupa, kolejne rozważania rzędu "jak dobrzy ludzie zostali zmuszeni do okrucieństwa i jak okrucieństwo rodzi okrucieństwo", yadda yadda, to już przerabialiśmy. A że zbliża się pierwsza w nocy i długość kolejnych akapitów kurczy się wprost proporcjonalnie do ilości emotikon - myślę, że czas zamykać biznes na dziś. Może i głupio zamykać recap "Swear" na dwóch akapitach, ale też nie ma sensu lać wody. Konkluzja jest taka, że Tara jest fajna i fajnie było ją pooglądać. No.

*przy czym weźcie tę uwagę z przymrużeniem oka, bo pod koniec dnia komiks wciąż nie jest medium, w którym czuję się komfortowo i niewykluczone, że bardziej cenię serial z tego prostego względu, że po prostu jest dla mnie bardziej przejrzysty i przystępny.