Kiedyś tam, w notce o blogerskich bólach dupy, Owca zahaczyła już o temat języka i wspomniała o dwóch elementach: stylu i poprawności. Owca pisała o tych dwóch rzeczach w zupełnie innym kontekście, bo też co innego ją akurat zirytowało. Dzisiaj nie będzie o pisaniu prosto z pełnowymiarowego narządu tłoczącego, dziś będzie trochę o zarzynaniu języka, trochę o tym, co Owcę w języku jeży i mierzi i trochę luźnych uwag. A zatem, jak mawiają fani makaronu, ad rem.
Zacznijmy od tego, że Owca ma z językiem ogromne problemy,
bo jest to twór żywy i szalenie dynamiczny, zwłaszcza w sieci. Z jednej strony
Owca ma ochotę pewne reguły ustalić i sobie narzucić, z drugiej jest to rzecz
kompletnie niemożliwa, bo język zmienia się zbyt szybko, żeby go w te ramy
uchwycić i coś, co w maju wydaje się potworkiem lingwistycznym, w lipcu brzmi
zupełnie naturalnie. Przy czym mówiąc o narzucaniu sobie zasad Owca nie ma na
myśli odkrywania Ameryki, a odnalezienie się jakoś wśród całego językowo-internetowego
chaosu.
Dla przykładu, Owca ma strasznie nieokreślony stosunek do zapożyczeń i ich spolszczania, bo ma wrażenie, że jedyną słuszną miarką jest tu tak naprawdę wyczucie dobrego smaku, które znów, jest sprawą subiektywną. Nie trawię nazywania treści contentem, bo nie pojmuję celu tego zabiegu, lub też inaczej, ten cel mi się nie podoba. Wiecie, Owca ma pracę dorywczą, w której obowiązuje właśnie angielska nomenklatura, „skrap”, „trejki”, „displeje”, te sprawy. I kiedy Owca się w pracy zaczepiła po raz pierwszy w zeszłym roku wysnuła sobie taką teorię, że stosowanie tego pseudo-profesjonalnego nazewnictwa służy właśnie nadaniu czynnościom łopatologicznym otoczki pseudo-profesjonalizmu. Idąc tym tropem, odnoszę wrażenie, że contentowi dali życie blogerzy profesjonalnie zajmujący się technologią i mediami, a potem radośnie podłapali ci lajfstajlowi (^^), za wszelką cenę próbujący uchodzić za profesjonalnych (choć koniec końców, są tylko internetową telewizją śniadaniową). Dla kontrastu, Owca stosuje spolszczonego hejtera, bo słowo przyjęło się w naszym języku do tego stopnia, że wersja z j wygląda w ciągu polskiego tekstu o niebo naturalniej, niż hater. Są oczywiście potworki, które wyglądają po prostu źle, choćby drimowanie uskuteczniane swego czasu przez AutorKasię, które to słowo Owcy kojarzy się na przykład raczej z obdzieraniem ze skóry, czy inną równie przyjemną czynnością, niż marzeniem. Ale na ogół, to jak ktoś dany zwrot odbiera jest kwestią w stu procentach względną. Koniec końców, Owca wyłuskała sobie jedną żelazną zasadę: jeśli nie rani uszu, zaakceptuj. Let it flow. Język jest w nieustannym ruchu i trudno się z tym faktem kłócić.
Dla przykładu, Owca ma strasznie nieokreślony stosunek do zapożyczeń i ich spolszczania, bo ma wrażenie, że jedyną słuszną miarką jest tu tak naprawdę wyczucie dobrego smaku, które znów, jest sprawą subiektywną. Nie trawię nazywania treści contentem, bo nie pojmuję celu tego zabiegu, lub też inaczej, ten cel mi się nie podoba. Wiecie, Owca ma pracę dorywczą, w której obowiązuje właśnie angielska nomenklatura, „skrap”, „trejki”, „displeje”, te sprawy. I kiedy Owca się w pracy zaczepiła po raz pierwszy w zeszłym roku wysnuła sobie taką teorię, że stosowanie tego pseudo-profesjonalnego nazewnictwa służy właśnie nadaniu czynnościom łopatologicznym otoczki pseudo-profesjonalizmu. Idąc tym tropem, odnoszę wrażenie, że contentowi dali życie blogerzy profesjonalnie zajmujący się technologią i mediami, a potem radośnie podłapali ci lajfstajlowi (^^), za wszelką cenę próbujący uchodzić za profesjonalnych (choć koniec końców, są tylko internetową telewizją śniadaniową). Dla kontrastu, Owca stosuje spolszczonego hejtera, bo słowo przyjęło się w naszym języku do tego stopnia, że wersja z j wygląda w ciągu polskiego tekstu o niebo naturalniej, niż hater. Są oczywiście potworki, które wyglądają po prostu źle, choćby drimowanie uskuteczniane swego czasu przez AutorKasię, które to słowo Owcy kojarzy się na przykład raczej z obdzieraniem ze skóry, czy inną równie przyjemną czynnością, niż marzeniem. Ale na ogół, to jak ktoś dany zwrot odbiera jest kwestią w stu procentach względną. Koniec końców, Owca wyłuskała sobie jedną żelazną zasadę: jeśli nie rani uszu, zaakceptuj. Let it flow. Język jest w nieustannym ruchu i trudno się z tym faktem kłócić.
To prowadzi nas do następnego punktu. Dla jasności, Owca
ceni sobie poprawność językową. Lubię teksty po korekcie, bez baboli
podkreślanych przez Google czerwonym szlaczkiem, z kompletem kropek, ogonków i
z grubsza trafionymi przecinkami. Nie kierują mną żadne szlachetne pobudki.
Sprawa jest prosta: im ładniej piszecie, tym przyjemniej się was czyta i tym
łatwiej zrozumieć, o co wam chodzi. Ponadto jestem jednym z tych okropnych
internautów, dla których czytelność vide poprawność jest w pewnym stopniu
wyznacznikiem szacunku do potencjalnego czytelnika, choć tę zasadę traktuję
dość luźno i z przymrużeniem oka, bo też w zupełnie innych okolicznościach ją
sobie wpoiłam. Jednak o ile poprawność jako taką lubię i cenię, o tyle piękna poprawna polszczyzna i puryści
językowi Owcę jeżą. Nie tyle piękna polszczyzna mnie jeży, co jeży mnie fakt,
że większość osób starających się nią posługiwać robi to nieumiejętnie, żeby
nie powiedzieć, pokracznie.
Docieramy do tego momentu, w którym Owca tłumaczy, dlaczego
nie przepada za naszą blogsferą książkową, w sporej części składającą się z
młodych osób aspirujących do miana „profesjonalnego recenzenta”. Średnio mnie
te blogi kręcą, bo uskuteczniają właśnie klasyczne zarzynanie języka, czyli
poprawność ponad naturalność, eksponowanie kultury słowa do poziomu absurdu, co
w efekcie miast języka pięknego daje nam język wymuszony (dodajmy do tego dość
powszechną niechęć do podjęcia polemiki i ukręcanie łba każdej dyskusji „rzeczą
gustu” i mamy odpowiedź: bo na tych blogach jest mdło i nudno). Co by nie
pozostać gołosłowną, dwie sprawy rzucają mi się w oczy dość regularnie:
- …pragnę (tylko) wyrazić…
Jeśli nie zostanie to zakończone głębokim ubolewaniem z
powodu utraty ukochanego chomika - robisz to źle. Nie znoszę egzaltowanego,
nadętego języka, służy do pisania nadętych szkolnych wypracowań, w każdym innym
tekście wygląda źle i wieje nudą. W ogóle wyrażanie pragnienia wyrażenia (^^)
jest sprawą dość śmieszną. Internauto, jesteś w Internecie i się odzywasz,
także tak na owcze oko twoja chęć wyrażenia opinii jest w stu procentach
oczywista. Jest to strasznie dziwna figura językowa, której mnie samej zdarza
się użyć - choć w zdecydowanie mniej wyszukanej formie - więc naprawdę nie
powinnam się czepiać. Ale uważam, że najlepszym sposobem na walkę z własnymi
niedoskonałościami jest wywleczenie ich na światło dzienne i obśmianie. Nie
dlatego, że wzmacnia to hart ducha czy co tam. Po prostu po takim publicznym
chłostaniu głupio potem wić wiochę i człowiek zaczyna się bardziej pilnować.
- …gdyż…
Bo "bo" jest dla plebsu, nie dla nas,
wyrafinowanych konsumentów wyższej kultury ;)
Używa się tego często, zwłaszcza na średnio lotnych blogach
książkowych i w komciach typu "nie przeczytam, gdyż nie mam czasu".
Do całej reszty tekstu pisanego zupełnie prostym, pospolitym językiem pasuje
jak pięść do oka. Serio, zastanówcie się, użylibyście tego słowa w rozmowie? Z
kimkolwiek? No nie, bo brzmi to raczej nienaturalnie. Odnoszę wrażenie, że gdyż powoli odchodzi do lamusa, zwłaszcza w języku mówionym i w
większości kontekstów wydaje się nie na miejscu. A jeśli stwierdzicie, że gdyż
trzeba objąć ochroną, bo to piękna polszczyzna jest - czekam z niecierpliwością
na wskrzeszenie zali wżdy.
Zmierzam do tego, że język to piękny, plastyczny twór, który
żyje własnym życiem. I jest to sprawa szczególnie ważna w sieci, bo tak
naprawdę jest jedną z niewielu form ekspresji, kiedy dysponujemy wyłącznie
klawiaturą. Jeśli ten język staramy się zamknąć w obrębie sztywnej gramatyki i
słów na wskroś polskich, równie dobrze możemy go wziąć i rozbić o kant dupy.