Często słyszy się, że rynek wydawniczy podzieli los przemysłu muzycznego i coraz więcej uwagi będzie skupiał na wydaniach elektronicznych. Aż pewnego dnia wydania papierowe znikną zupełnie. Owca mówi: gówno prawda.
Zacznijmy od tego, że porównywanie muzyki ze słowem pisanym jest rzeczą dość abstrakcyjną, bo o ile w przypadku muzyki zmiana nośnika oznacza lepszą jakość dźwięku i dłuższą żywotność (w końcu cedeki żyją teoretycznie do dziesięciu lat, kasety, nawet przy sprawnym posługiwaniu się wkładem do długopisu jeszcze krócej, a winyle... o winylach nie wspominajmy, bo są nieśmiertelne), o tyle treść książki nie ulegnie poprawie po skompresowaniu jej do epub. Proza AutorkiKasi nie nabierze ani głębi, ani sensu, a Pratchett będzie dobry nawet na zasmarkanej serwetce. Dochodzi kwestia wygody. Tak, czytnik jest wygodniejszy, nie zagraca przestrzeni, i zajmuje malutko miejsca w torbie czy bagażu podręcznym. Ale nie wyżymajmy tak tego argumentu, w końcu nie każdy jest Dukajem. Pozostaje ulubione hasełko wyznawców Kindla: mieści setki tytułów, które możesz zabrać ze sobą w każdą podróż. Okej, to jedno z tych zdanek, które wyglądają fajnie na plakacie, wpadają w ucho i łatwo je powtarzać, pozostaje tylko pytanie: po co wozić ze sobą setki tytułów? Trwałość? Pewnie, z drugiej strony wszyscy czytaliśmy Dzieci z Bullerbyn, także wiemy o co bangla. O ile nie jesteśmy Nergalem z Biblią za pazuchą, nasze papierowe, pachnące tuszem drukarskim i empikiem książki powinny z powodzeniem przetrwać długie lata. Koniec końców, to, którą wersję wybierzemy zależy wyłącznie od osobistych preferencji, możliwości finansowych i ilości wolnej przestrzeni w mieszkaniu.
Kolejny mit do zdementowania: kończy się epoka kolekcjonerów. Nie istnieje coś takiego, jak "epoka kolekcjonerów", kolekcjonerzy są jak Cthulhu - funkcjonują poza czasem. Format nic tu nie zmieni i jak mówi stare ludowe przysłowie: haters gonna hate, potatoes gonna potate and collectors gonna collect.
Ale. Faktem jest, że skończyły się czasy, kiedy wydawca dostarczał nam jedynie parę setek zadrukowanych stron. Nie potrzebujemy już fizycznej kopii książki, wystarczy ebook za połowę ceny, czy nawet zachomikowany pdf, jeśli nie szkoda nam wzroku. Obiektywnie patrząc, jedyną przewagą książki papierowej nad ebookiem jest to, czego żaden czytnik nie zapewni - okładka. Biorąc pod uwagę, o ile łatwiej i korzystniej zainwestować w czytnik i kupować książki nie wychodząc nawet z domu, ładne wydanie to jedyne, co może mnie skłonić do dopłacenia (i to nie małych pieniędzy, przynajmniej na studencką kieszeń: pierwszy tom Pana Lodowego Ogrodu w nowej szacie graficznej 39,90; vesperowe wznowienie Poe, wydanie jednotomowe, 49,90; Drood 69,00). A choć wszyscy zgodnie przyznamy, że muzyki najwygodniej słuchać w formie elektronicznej, to tak czy siak zatoczyliśmy pełne koło a winyle wróciły na półki sklepowe dużych sieciówek. Po pierwsze, bo winyle są nieśmiertelne, po drugie i najważniejsze, bo lubimy mieć fajne rzeczy. I właśnie dlatego olewanie szaty graficznej moczem falistym jest strzałem w stopę.
Kojarzycie współczesne horrory z Amber? Tak, mówię o tych książkach leżących odłogiem na wyprzedażach w Matrasie i eBuchu. Nie wiem, może wam się te okładki podobają. Jak dla mnie ssą. Są zrobione zupełnie bez polotu (a w niektórych przypadkach i bez warsztatu), utrzymane głównie w jakże odkrywczej czarno-czerwonej kolorystyce, wyglądają trochę jak praca ucznia podstawówki po pierwszych zajęciach z Gimpem. Nie przyciągają uwagi, nie pobudzają wyobraźni, nie są jakoś szczególnie ohydne, nie są ani trochę ładne, są do bólu nudne i nijakie. Do tego dochodzi najtańszy papier i dość duży format, przez co powieści wydają się dość cienkie, a wydanie samo w sobie nietrwałe.
Brak ujednoliconych grzbietów to kolejna drgawka przedśmiertna horrorwej odnogi wydawnictwa - bo pomijając zaciesz płynący z możliwości dłuższego obcowania z bohaterami, autorem czy po prostu dobrze dobranym zestawem tytułów, to, co w seriach najlepsze to właśnie możliwość kolekcjonowania. I kiedy człowiek postawi na półce pełny zbiór może sobie klapnąć z zadowoleniem, napawać się widokiem i sycić zajebistością. Nie z Amber, które ze znanych tylko sobie powodów co jakiś czas wprowadza drobne zmiany, które powodują jeno nieprzyjemny dysonans estetyczny.
Eksponat numer 2: przejaskrawione, brzydkie obrazki w brzydkiej oprawie graficznej. Czasem dwa brzydkie obrazki nałożone na siebie. Podwójna dawka brzydoty. Dla zmyłki zmieniono czcionkę. |
A to dopiero początek grzeszków Amber. Pomieszanie z poplątaniem jakim jest oprawa graficzna zafundowana F.G. Cottamowi to horror sam w sobie, fakt. Potwierdziło się natomiast moje podejrzenie w jednej kwestii - otóż Amber chyba nie do końca wie, co tak naprawdę rzuca na nasz rynek. Nieszczęsna Klątwa Magdaleny dostała od wydawnictwa kolejną nudną i nijaką okładkę (w przeciwieństwie do dwóch poprzednich, IMO całkiem przyzwoitych) wpisującą się jak ulał w stylistykę paranormal romance. Otrzymujemy zatem umęczoną niewiastę, przypuszczalnie tytułową Magdalenę. Pech chciał, że tytułowa Magdalena to nie żadna umęczona niewiasta, a wioska w Amazonii.
A już czystą poezją jest sknocenie... okładki filmowej. Jak można sknocić okładkę filmową, skoro to tylko przedrukowany plakat? Można, przepakowując ją toną informacji nijak mających się do naszej powieści. Weźmy na warsztat filmową edycję Kobiety w czerni. Od frontu atakuje nas informacja, że Daniel Radcliffe, filmowy Harry Potter, zagrał w filmie. Daniel Radcliff w rzeczy samej zagrał w filmie, film był dobry, a Harry Potter jest fajny. Tyle że o ile w przypadku plakatu filmowego taka informacja jeszcze jakoś trzyma się kupy, o tyle na książce jest już zupełnie od czapy. Ale to nie koniec. Z tyłu wydawca zachwala powieść. A do zachwytów wydawcy dołącza nie kto inny, jak Daniel Radcliff, uznany ekspert w zakresie horroru i opowieści z dreszczykiem. Otwieramy skrzydełko książki, w której wydawca kontynuuje peany na cześć pisarki (brzmiące podejrzanie podobnie do podstrony z Wiki) i żeby tradycji stało się za dość, powołujemy się na Daniela, wszakDaniel filmowy Harry Potter jest najwytrawniejszym znawcą magii. Okej. Nawet jeśli Radcliff byłby najwytrawniejszym znawcą magii... co z tego? Ankieta, proszę o udział wszystkich, którzy zapoznali się z treścią Kobiety w czerni: czy uważacie ją za powieść magiczną i dlaczego nie? Znów, ktokolwiek był odpowiedzialny za kopiuj-wklej na skrzydełko nie miał zielonego pojęcia co robi. Ktokolwiek zatwierdził tę wersję - nawalił.
To, że Amber tak zaniedbuje swoje horrory boli szczególnie, bo chyba wszyscy pamiętamy kolorowe, 'tanie' okładki z lat 80. i 90., które błyskawicznie przyciągały wzrok, intrygowały i choć można by uchwycić tę ich "fajność" jednym słowem - cheezy - miały ten swój niezaprzeczalny urok. I tak jak wtedy, pod banderą wydawnictwa pojawiają się znane nazwiska, choćby świetny Bentley Little czy naprawdę ciekawie zapowiadający się Lindqvist. Co z tego, skoro panowie nie dostają nawet połowy promocji, na którą zasługują?
Być może czas, żeby Amber porzuciło pełne wydania i wskrzesiło tradycję wydań kieszonkowych, mieszczących się w przedziale cenowym pi razy drzwi dyszki. Skoro i tak większość nakładu schodzi za takie pieniądze. Z pożytkiem dla wydawnictwa i czytelnika.
A już czystą poezją jest sknocenie... okładki filmowej. Jak można sknocić okładkę filmową, skoro to tylko przedrukowany plakat? Można, przepakowując ją toną informacji nijak mających się do naszej powieści. Weźmy na warsztat filmową edycję Kobiety w czerni. Od frontu atakuje nas informacja, że Daniel Radcliffe, filmowy Harry Potter, zagrał w filmie. Daniel Radcliff w rzeczy samej zagrał w filmie, film był dobry, a Harry Potter jest fajny. Tyle że o ile w przypadku plakatu filmowego taka informacja jeszcze jakoś trzyma się kupy, o tyle na książce jest już zupełnie od czapy. Ale to nie koniec. Z tyłu wydawca zachwala powieść. A do zachwytów wydawcy dołącza nie kto inny, jak Daniel Radcliff, uznany ekspert w zakresie horroru i opowieści z dreszczykiem. Otwieramy skrzydełko książki, w której wydawca kontynuuje peany na cześć pisarki (brzmiące podejrzanie podobnie do podstrony z Wiki) i żeby tradycji stało się za dość, powołujemy się na Daniela, wszak
Eksponat numer 3. Oryginalność jest dla słabych. |
To, że Amber tak zaniedbuje swoje horrory boli szczególnie, bo chyba wszyscy pamiętamy kolorowe, 'tanie' okładki z lat 80. i 90., które błyskawicznie przyciągały wzrok, intrygowały i choć można by uchwycić tę ich "fajność" jednym słowem - cheezy - miały ten swój niezaprzeczalny urok. I tak jak wtedy, pod banderą wydawnictwa pojawiają się znane nazwiska, choćby świetny Bentley Little czy naprawdę ciekawie zapowiadający się Lindqvist. Co z tego, skoro panowie nie dostają nawet połowy promocji, na którą zasługują?
Być może czas, żeby Amber porzuciło pełne wydania i wskrzesiło tradycję wydań kieszonkowych, mieszczących się w przedziale cenowym pi razy drzwi dyszki. Skoro i tak większość nakładu schodzi za takie pieniądze. Z pożytkiem dla wydawnictwa i czytelnika.
PS Owca ma nadzieję, że notka nie ma szczególnie hejtersko-centrycznego wydźwięku, bo nie hejtowanie było Owcy zamiarem. Owca ma również świadomość, że okładki horrorów Amber niektórym się podobają i mogą się wydać przykładem cokolwiek słabym, ale dla Owcy, która wychowała się na taniutkich, ciekawych okładkach z lat 90. obecna szata graficzna jest po prostu marna i niedopracowana, a robienie przekroju poprzecznego całego rynku wydawniczego byłoby robotą głupiego. See the bigger picture.