O Sekrecie Crickley Hall Owca pisała jakieś pół roku temu, niemalże w samych superlatywach. A że jest jednostką ekstremalnie leniwą, zacytuje samą siebie: Sztampa, sztampa, sztampa - i dobrze jest. Wszystko, ale to absolutnie wszystko, od scenerii, przez intrygę, na kreacji bohaterów kończąc nie ma w sobie źdźbła oryginalności, pojawia się absolutnie każdy ograny numer wymyślony na przestrzeni lat przez twórców ghost story, a przez Herberta doszlifowany do perfekcji, a wszystkie te sprawdzone już na odbiorcy elementy dają nam świetną, tradycyjną powieść grozy opartą na umiejętnym budowaniu klimatu i napięcia, sięgającą do realnych ludzkich lęków, czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Także pan Ahearne stanął przed niemałym wyzwaniem. Czy wspólnie z obsadą udało mu się odtworzyć oryginalny klimat powieści?
Historia toczy się dwutorowo. Bieżące wydarzenia przeplatają się z retrospekcjami i podobnie jak w przypadku powieści, choć akcja zdecydowanie nie należy do dynamicznych, śledzenie wątku zaginionego dziecka i zmagań rodziny na przemian z wydarzeniami z 1943 roku tworzą wciągającą całość. Dość szybko zostają zarysowane wszystkie konflikty - spór między Percy'm a pastorem, spięcia Nancy i Magdy. Idealnie zostaje wykreowany związek Eve i Gabe'a (Suranne Jones, Tom Ellis), aktorzy świetnie poradzili sobie z oddaniem ich relacji, co wcale nie było łatwe. Same role zostały zresztą bardzo trafnie obsadzone. Może zabrakło nieco amerykańskiego akcentu Gabe'a - bo stanowił ładne dopełnienie charakteru - ale to tylko takie moje widzimisię, Ellisowi naprawdę nie można nic zarzucić. Order z ziemniaka należy się także Maisie Williams, znanej dotychczas z kolejnej serialowej adaptacji, Gry o tron, oraz Pixie Davies, wcielającym się w role córek Caleighów. Zagrały naprawdę fajnie, a przede wszystkim naturalnie i bez irytującej maniery z jaką przeważnie grają dzieci. I skąd u mnie to dziwne wrażenie, że gdyby za kręcenie ekranizacji zabrali się Amerykanie, obie te postacie byłyby nieznośnie wkurzające?... Na koniec Nancy Linnet - być może Olivia Cook zbyt wiele postawiła na minę z serii "oczy jak spodki!", ale generalnie wypada bardzo pozytywnie.
Tak na dobrą sprawę nie można też nic zarzucić warsztatowi Sary Smart, która wcieliła się w postać Magdy Cribben, bo zagrała naprawdę dobrze. Problem w tym, że Sarah to przeurocza kobieta o łagodnych rysach twarzy i bez względu na umiejętności - nie jest w stanie w pełni oddać postaci tak chłodnej i okrutnej, jaką była Magda. Pomijam fakt, że jest zdecydowanie zbyt atrakcyjna - zakładam, że miało to załagodzić i tak już szokujący romans, który nawiązuje z jednym z chłopców. Kolejna radykalna zmiana - Gordon Pyke (Donald Sumpter). Tu sytuacja się odwraca, o ile w powieści mieliśmy do czynienia z przemiłym starszym panem, wzbudzającym zaufanie na pierwszy rzut oka, o tyle jego filmowa wersja wzbudzała raczej niechęć, niż cokolwiek innego. I po szczerości - żaden rozsądnie myślący człowiek, choćby i w rozsypce, nie zostawił by go w domu sam na sam z żoną i dziećmi. I w końcu Lili Peel w wykonaniu Susan Lynch. I wyszedł kolejny banderasowy Armand - nie wiadomo co, nie wiadomo kto, w ogóle nie wiadomo o co bangla, jest sobie ta postać, jakoś tam sobie funkcjonuje, tylko co ma wspólnego z pierwowzorem, nie wiedzą nawet najstarsi Indianie. Diametralnej zmianie uległa nie tylko powierzchowność Lili, ale także osobowość i całe życie. I po co, ja się pytam? Bo oryginalny wątek nie był dostatecznie dramatyczny i wzruszający? By Susan mogła wygłosić kwestię rodem z opery mydlanej? W tym momencie Owca zwątpiła po raz pierwszy (przynajmniej na potrzeby wpisu, oryginalnie szło to w nieco innej kolejności).
Źródło: klik |
Przyznam, że spodziewałam się czegoś innego również po scenografii. Oczywiście, jest to produkcja telewizyjna, budżet jest ograniczony i nie liczyłam ani na idealne odwzorowanie otoczenia, ani ponadprzeciętne efekty specjalne. I z braku tych drugich jestem nawet zadowolona, bo nic tak nie niszczy klimatu jak nadmiar fajerwerków. Ale ten nieszczęsny salon... Oryginalnie rzecz dzieje się w starym domostwie. Stare domostwo jest, a jak. A w środku... mały, przytulny salonik, żółte ściany, kominek, jeden z tych pokoików, w których chce się spędzać chłodne jesienne wieczory. Kolejna czerwona kartka, bo to właśnie ogromny, wychłodzony, zacieniony salon był miejscem kilku niezłych scen z udziałem zjaw. A nawet jeśli z tychże scen rezygnujemy - nie kręcimy ghost story w żółtych, przytulnych salonikach. Nie oczekiwałam też szukania idealnej lokacji, ale kręcenie w tak przyjemnej, zachęcająco wyglądającej mieścince? Nie, nie, nie. Owca protestuje.
Wiele scen - dla Owcy bardzo ważnych - uległo zmianie. Rodzina przybywa do Crickley w środku dnia, Percy pojawia się w raczej zwyczajnych okolicznościach, a właściciel zajazdu opowiada Gabe'owi historię Diabelskiej Przełęczy (czy jakkolwiek by tego nie przełożyć) z absolutną powagą. ŹLE. Przyjazd Caleighów pewnej ciemnej, deszczowej nocy nadaje całej historii zupełnie innego tonu, wiemy, że przed nami zupełnie sztampowe, tradycyjne ghost story, garściami czerpiące z konwencji. Percy pojawiający się za oknem wraz z błyskiem i hukiem piorunu to już bezczelne puszczenie oczka w stronę czytelnika, tak samo jak karczmarz żartujący sobie z wejścia w rolę miejscowego przestrzegającego nowych mieszkańców przed czyhającym na nich zagrożeniem. Herbert bawił się tym schematem, sprawiając, że lektura była jeszcze przyjemniejsza. Ahearne kompletnie z tych smaczków zrezygnował, prezentując poszczególne sceny w kompletnie innym świetle, niestety na ich niekorzyść. Pominął też inne szczegóły, które odgrywały ogromną rolę - jak choćby fakt, że nasi bohaterowie bardzo szybko mówią otwarcie o najgorszej możliwości - o tym, że ich zaginiony synek i braciszek może nie żyć. Już w pierwszych scenach kładziony jest duży nacisk na szczególną więź łączącą Cama z matką. A prawdziwa tragedia rodziny polegała właśnie na tym, że nikt głośno i wyraźnie nie wyraził swoich przypuszczeń. Caleighowie tkwili w zawieszeniu między dawnym życiem, do którego nie mogli powrócić, a ruszeniem na przód - bo oznaczałoby to pogodzenie się ze śmiercią dziecka i poniekąd zdradę, zaprzestanie poszukiwań.
A co zabolało najbardziej - zakończenie, które się kupy nie trzyma. Panie Ahearne, wylatujesz pan z gry. Po pierwsze, odwrócenie losów Stefana o sto osiemdziesiąt stopni. Uczciwie ostrzegam, że w tej części mogą pojawić się spoilery dla niedomyślnych.
Po co to było? Z podobnym rozwiązaniem spotkaliśmy się choćby w remake'u Kobiety w czerni - asekuranctwo. Widz może się przestraszyć i widz może się wzruszyć, ale nawet jeśli żaden z wątków nie ma prawa zakończyć się pozytywnie - któraś z postaci musi żyć długo i szczęśliwie.
No i oczywiście kac moralny u postaci, które moralności zwyczajnie nie miały. To nie one były pokrzywdzone i zmuszone do podjęcia koniecznych decyzji. Były po prostu zdegenerowane do szpiku kości. I to właśnie wywoływało największą grozę, nie nagłe zrywy muzyki czy zjawy, bo te były jeno efektem ludzkich działań.
Po drugie: Nancy Linnet oferująca naszemu antagoniście wybaczenie i miłosierdzie. What the-what the?
No ja przepraszam, ale bardzo kiepski moment wybrał sobie pan Ahearne na lekcję "jak dobry chrześcijanin postępować powinien". Nancy prowadzi ku zbawieniu gromadkę dzieci najpierw katowanych, potem brutalnie zamordowanych przez Augustusa. Wyciąganie dłoni do tego pana jest pomysłem cokolwiek śmiesznym. Cribben nie powinien smażyć się w piekle, mimo, że był potworem w najgorszym tego słowa znaczeniu? Bo skoro działał w imieniu Boga, przynajmniej w swoim mniemaniu, zasługuje na przebaczenie?
I w końcu: groby Cama i Stefana stojące obok siebie.
Niby to wzruszające i niby to symboliczne. Tyle, że ja tej symboliki jakoś nie łapię. Takie zakończenie miałoby sens, gdyby trzymać się oryginalnego przebiegu zdarzeń. Mętny bo mętny, ale jakiś by był. W tym momencie posunięcie jak dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Nie wspominam nawet o trudnościach technicznych, bo albo a) dziwnym trafem grób Stefana znajdował się w bliskim sąsiedztwie; albo b) przed Caleighami kawał drogi, jeśli zechcą odwiedzić grób synka.
Cała historia została znacznie wygładzona, a najbardziej szokujące wątki całkiem pominięte. Rzecz zrozumiała, w końcu mamy do czynienia z produkcją telewizyjną, którą najlepiej wyemitować w sobotę wieczorem, dla szerszego grona widzów. Nie przekreśla to całkiem serialu. Problem w tym, że wszystkie te zmiany fabularne zamieniły Crickley w kolejny straszak +15, jeszcze nie miałki, ale ku miałkości zmierzający. Ahearne nakręcił serial całkiem przyzwoity, który powinien zadowolić większość fanów historii o duchach. Ale nic ponadto i jedyne, co przychodzi mi na myśl po seansie: zmarnowany potencjał.
Owca ocenia: 5.5/10
Miniserial (ilość odcinków: 3) | Premiera: 28 października 2012 | Reżyseria: Joe Ahearne
Ekranizacja powieści Jamesa Herberta.
PS Ale za "lśnieniowy" dowcip pół punkcika się należy ^^