Za łatką "oparty na faktach" kryją się zazwyczaj trzy rzeczy: produkcja skrajnie niedorobiona (Paranormal Activity), skrajnie przerobiona (Haunting in Connecticut II) lub całkiem fajnie zrealizowana, tyle, że trzeba śledzić cały proces kreowania, by efekt końcowy odniósł zamierzony efekt (Blair Witch Project). Dlatego Owca ma taką zasadę, że od horrorów "opartych na faktach" trzyma się z dala i kijem nie rusza. A produkcje pokroju The Conjuring tylko Owcę utwierdzają w przekonaniu... że czasem dobrze nie mieć kręgosłupa i nie potrafić się trzymać własnych zasad.
Wstęp powala. Szczególnie mnie powalił, ponieważ jeżeli coś wciąż wzbudza we mnie niepokój - są to właśnie lalki. Te staromodne, kunsztownie wykonane lalki. Tym bardziej mnie cieszy, że motyw w trakcie filmu powraca i to damn, w jakim pięknym stylu.
Cały film jest zresztą nakręcony w pięknym, klasycznym stylu ghost story. Twórcy nie silą się nawet na oryginalność i zdaniem Owcy jest to jeden z największych plusów Obecności. Pojawiają się elementy przetyrane przez pokolenia fantastów, które owszem, są sztampowe do granic możliwości, ale zawsze cieszą. Jak Owca zresztą wspomniała w notce o Connecticut - opowieść o duchach to nie teren pod działalność wywrotową. Mamy zatem zatrzymujące się zegary, wystraszone zwierzęta i grę w ciuciubabkę (wariacja z klaskaniem, co daje nam wiele okazji do uskuteczniania zarówno jump scenek jak i bardziej rozbudowanych scen z powoli narastającym napięciem), poruszamy się po starym domiszczu pełnym cieni i zakamarków, a towarzyszy nam subtelna, niepokojąca ścieżka dźwiękowa. Mniam.
Trochę tak, jakby Wan siedział w owczej głowie i raz za razem wywlekał na światło dzienne jej lęki z dzieciństwa. |
Kolejnym mocnym punktem jest napięcie narastające z każdą sceną. Fabuła toczy się dwutorowo, losy rodziny Perronów przeplatane są z historią małżeństwa Warrenów, tworząc zgrabną, dopracowaną całość. Od bardzo subtelnie budowanego klimatu przechodzimy do momentów naprawdę intensywnych (scena w piwnicy czy druga scena z lunatykującą dziewczynką). Zmylenie i chwilowe uśpienie czujności widza, by po chwili łupnąć z grubej rury są patentem skutecznym, jasne. Ale nie tak skutecznym, jak patent Jamesa Wana - nie daj publice chwili wytchnienia. Tempo rozwoju wydarzeń wyważone jest idealnie, akcja nie gna do przodu, jednocześnie nie ma dłużyzn co daje nam dość czasu na polubienie postaci, ale nie dość na zmęczenie materiału.
W końcu pojawia się mój ulubiony element każdego ghost story. Chwyt zupełnie banalny, a jakże skuteczny. Wan straszy głównie... ciemnością. Skrzypiącą deską, obluzowaną klepką, przeciągiem i nierówną ościeżnicą. Naturalne odgłosy domu zamienia w coś zupełnie innego, obcego, groźnego. A czy istnieje większy horror od obdarcia z poczucia bezpieczeństwa we własnym domu? Dobra, nie do końca, ale wiecie, co mam na myśli. Ile w Obecności obluzowanych klepek i krzywych ościeżnic, a ile bytów nadnaturalnych musicie przekonać się sami ;)
Można się już domyślić, że efektów specjalnych się nie uświadczy i bardzo dobrze. Oszczędne kreacje zdecydowanie służą nastojowi, miast widza rozpraszać dopełniają obrazu, przy tym nie przytłaczają i nie przyćmiewają umiejętnie konstruowanego klimatu.
Czy Obecność ma wady? Prawdopodobnie tak. Ale na tę chwilę - spisując wrażenia świeżo po seansie - żadnych sobie nie przypominam. James Wan utrzymuje poziom Dead Silence i Naznaczonego. Polecam.
A jeśli nie chciało wam się brnąć przez Owcy toporny wpis pisany o trzeciej nad ranem w kuchni - bo Owca sypia teraz w kuchni - zawsze możecie wpaść do Grzegorza, który pisze o horrorach fajnie, trafnie i przede wszystkim zwięźle.