10/16/2015

Charczące demony i emocje z proszku, czyli rzecz o „Insidious: Chapter 3”


Obejrzałam prequel horroru i – nie zgadniecie! – okazał się naprawdę fatalny.

…dobra, sarkazm na bok, powinnam była się tego spodziewać. Że trzeci segment historii o… cóż, seria się tak rozmyła, że właściwie niewiadomo, o czym konkretnie opowiada. Z pewnością nie o rodzinie Lambertów. Bynajmniej nie o medium Elise, bo ta dostała żenująco mało czasu ekranowego. No raczej nie o zjawie-transwestycie, bo rola tej jest jeszcze skromniejsza, od roli biednej Elise. Z całą pewnością nie o tym demonie z pierwszej części, bo– hej, właściwie to co się stało z tym demonem z pierwszej części? Ech, kto wie, to nieistotne, tu go nie było. W każdym razie można się było spodziewać, że trzeci segment serii jest spisany na straty, kiedy tylko zostało ogłoszone, że James Wan porzuca Nawiedzonego na rzecz Szybkich i wściekłych, a stery przejmuje Leigh Whannell, długoletni współpracownik Wana i facet, który odpowiada za scenariusz poprzednich epizodów. Stronami lubiany i popularny, ale na tej stornie za nim nie przepadamy. My, obywatel Owca. Bo widzicie, choć uważam pierwszego Nawiedzonego za doskonały horror, a część drugą za mimo wszystko przyzwoitą, nie jestem w stanie kłócić się z zarzutem, że fabularnie są to filmy zupełnie średnie. No, jedynka była okej. Dwójka to pod tym względem festyn blamażu i porażki. Nie, Insidious nigdy nie porywał scenariuszem. To Wan – jego kunszt, wrażliwość artystyczna, wyczucie estetyki – dodawał tym filmom uroku, nadawał im niepowtarzalnego, niepokojącego, nieco fantasmagorycznego klimatu. I w końcu, to Wan był w stanie tak umiejętnie dyrygować widownią, by odwrócić jej uwagę od wszelkich scenariuszowych potknięć i niedostatków, choćby wyłącznie na czas seansu. Kiedy jego umiejętności zabrakło… cóż, zostały jeno wpadki Whannella. I wypłynęły w tej części na powierzchnię jak psie kupy po roztopach.

Wpis zawiera spoilery. I jak zwykle w przypadku marnych horrorów nie musicie się nimi przejmować, wszak tym filmom nic nie jest w stanie zaszkodzić bardziej, niż sami twórcy, ale hej – zostaliście uprzedzeni. Enjoy.

Zacznijmy od naszej głównej heroinki – bo hej, mimo posiadania na pokładzie fantastycznej postaci, której historię aż chciałoby się eksplorować, mimo tego, że w tę rolę wciela się weteranka gatunku, Lin Shaye, która łączy kunszt aktorski niezbędny do grania na emocjach i angażowania widza z odpowiednią dozą dystansu do samej siebie i roli, w sam raz, by nie zamienić swojej bohaterki w kartonowy stojak – Whannell postanowił uraczyć nas historią Quinn. Quinn jest nieznośną nastolatką. Gra ją disnejowska gwiazdka, Stefanie Scott. Stefanie jest śliczną dziewczyną. Ale aktorką zupełnie przeciętną. Nic to, zupełnie przeciętne aktorki w horrorach to norma i ten wyskok można by Whannellowi wybaczyć. Można by też wybaczyć to, że zmarnował historię z potencjałem na rzecz… bo ja wiem, próby dotarcia do młodszych widzów? Taki biznes, co poradzić. Ale czego absolutnie nie można wybaczyć, to to, jak koszmarnie płytko i leniwie te postacie zostały napisane. Otóż już w pierwszej scenie dowiadujemy się, że Quinn niedawno straciła matkę i ma wyrzuty sumienia, bo nie spędzała z nią wystarczająco dużo czasu za życia. A zatem współczujmy jej. Wiecie, to ten chwyt stosowny przez leniwych scenarzystów, kiedy chcą, by postać wzbudziła w nas jakiekolwiek emocje terazzarazjuż, bo są doskonale świadomi tego, że ich dalsze kreacje i poczynania nie będą w stanie wzbudzić w widzu ani sympatii, ani zainteresowania. Takie emocje z proszku. Nie to, że całkiem przekreślam trop utraty bliskiej osoby, bynajmniej – bywa, że rodzinna tragedia i radzenie sobie z utratą są pełnoprawnymi, a nawet kluczowymi elementami horroru (ot, zeszłoroczny Babadook czy nawet remake Kobiety w Czerni z 2012). Ale nie oszukujmy się, w przypadku Nawiedzonego 3 to tylko przerzute sob story, które ma kupić odrobinę naszego współczucia. Marny pretekst, który ma usprawiedliwić wszystkie durne posunięcia bohaterów, ich skrajnie nieadekwatne do sytuacji reakcje. Tymczasem same kreacje postaci kuleją – po co budować charakter, który decyzje bohatera będzie w jakimś tam stopniu tłumaczył, skoro można się wykręcić sob story? I pod koniec dnia kim jest Quinn? Ano Quinn jest półsierotą, o jej postaci nie da się powiedzieć absolutnie nic poza tym. No, na upartego można by dorzucić tę nieznośną nastolatkę, ale serio, nieznośna jest tylko dlatego, że po dodaniu martwej matki Whannell nie czuł potrzeby kreowania bohaterki z krwi i kości i wstawił w to miejsce chodzący stereotyp. Quinn ma ojca, który jest Samotnym Ojcem. Oraz brata, który pojawia się i znika w przedziwnych momentach historii. Zapewne dlatego, że scenarzysta co chwila zapominał o tym, że napisał postać młodszego brata, a jak już sobie przypomniał – nie chciało mu się przepisywać poprzedniej sceny i wpychał go, dość niefortunnie, w scenę aktualną.

Ale młodszy brat, który pojawia się i znika nie jest tutaj największym kłopotem. Nie, moja ulubiona scena, która tak pięknie ilustruje największy problem tego filmu (i często horrorów tak w ogóle) to sen Quinn. Znaczy, nie sen. Już tłumaczę: główna bohaterka śpi na kanapie. Budzi się-WTEM! Siedzi w wózku, na korytarzu, piętro wyżej. Pojawia się zjawa. Wiezie naszą heroinkę do Nawiedzonego Mieszkania i wyrzuca ją z wózka. Pojawia się kolejna zjawa, ta prosto z azjatyckich horrorów, no bo hej spójność estetyczna i wierność jednej konwencji są dla słabych. I teraz uwaga, do tej pory widz jest przekonany, że wszystko to dzieje się w głowie Quinn, że zjawa nawiedza ją w snach – to właśnie jest nam zasugerowane. Ale w tym momencie Quinn zaczyna walić pięścią w podłogę i udaje jej się wezwać na pomoc ojca. A zatem rzecz dzieje się na jawie. Ojciec przybywa z odsieczą i bejsbolem i płoszy biednego ducha. Podsumujmy zatem: duch – który najwyraźniej jest bytem fizycznym – włamuje się do mieszkania Quinn, sadza ją na wózku, zawozi piętro wyżej, do opuszczonego mieszkania, zrzuca z wózka, odstawia numer z drugim duchem po czym słysząc nadciągającą kawalerię zrywa się do ucieczki, biegnie po wszystkich napotkanych powierzchniach płaskich, zarówno tych horyzontalnych jak i wertykalnych, po czym wyskakuje przez zamknięte okno. … … … Hi, my name is Wheezy Deamon and welcome to… 

Ja wszystko rozumiem, w swoich literackich latach napisałam swoją działkę równie absurdalnych scen z ożywionymi, gibkimi biurkami i sekretarzykami, ale na Bora, scenarzysto, ty masz być profesjonalistą! Dlaczego absolutnie nikt nie pochylił się nad tą sekwencją, nie spróbował jej sobie odtworzyć w głowie i nie uświadomił sobie, jak śmiesznie się to maluje, jak komiczny ciąg zdarzeń to jest? Ale tak jak wspominałam – nie jest to wyłącznie bolączka tego jednego tytułu, nie mówimy o pojedynczym przypadku złego pisania, a o malutkiej części ogromnego zjawiska. Czegoś, co od dłuższego czasu możemy obserwować w internetowym humorze, wśród youtubowych „komików”, chodzi o mylenie jakiejś totalnej przypadkowości, randomowości, chaotyczności z treściami autentycznie śmiesznymi czy strasznymi. Bo choć jest to zabieg skuteczny, to emocje, które wywołuje są bardzo ulotne i po odjęciu tego czynnika WTF – nie do odtworzenia. To efekt, który wywołuje jednorazową reakcję, po czym zaczyna nużyć i żenować. I koniec końców oczywiście każdemu jego porno, ale osobiście szukam w popkulturze emocji innych, niż „WTF”.

Kolejna sprawa to nadawanie zjawom bardzo mocno zdefiniowanej, in-your-face fizyczności: duchy operują wózkami inwalidzkimi, duchy tupią po podłodze, trzaskają laptopami – stają się antagonistami z krwi i kości. Nie są już nieuchwytnym zagrożeniem, wszechogarniającym niepokojem, groźbą czającą się za rogiem, czymś, co nadciąga wielkimi krokami i zdaje się być nieuniknione, jak strata, samotność, starość, śmierć. Duch nie jest konceptem – jest materialnym rekwizytem, któremu można dać w mordę, znokautować przy pomocy konia na biegunach. A pod koniec dnia – jeśli możesz się z czymś fizycznie zmierzyć i dać po mordzie, twoje zmartwienia kończą się na etapie mordobicia. Protagonista nigdy nie zostaje skonfrontowany z realnymi lękami i problemami, te zostają zamiecione pod dywan. A widownia raz jeszcze zostaje utwierdzona w przekonaniu, że horror jest gatunkiem drugiej kategorii. I o to mam chyba największe pretensje do tego filmu.

PS Ale scena „move, bitch, get out the way!” była absolutnie BEZCENNA, w życiu się tak nie uśmiałam na horrorze :’D